Zapach śmierci. Simon Beckett
ale wtedy pierwszy lepszy ciekawski z dronem albo teleobiektywem mógłby sobie zajrzeć do środka. A tak przynajmniej mamy pewność, że jutro nie wylądujemy na pierwszych stronach gazet.
Poszedł dalej, aż do końca oddziału, gdzie większe reflektory oświetlały grupkę anonimowych postaci w niebieskich kombinezonach. Zajmowali się ścianą, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie najzwyklejszej na świecie. Cztery metry długości i trzy szerokości, zbudowana z pustaków pomalowanych na jasną zieleń, w odcieniu bardzo zbliżonym do pozostałych ścian. Łatwo było zrozumieć, jak to możliwe, że policjanci szukający Conrada ją przegapili. Była pozbawiona jakichkolwiek cech charakterystycznych, nic nie skłaniało do poświęcenia jej uwagi.
O ile nie wiedziało się, co się za nią znajduje.
Dopiero bliższa inspekcja pozwalała wychwycić fałszywe nuty. Tutaj wyraźnie było widać prostokątne zarysy poszczególnych bloków, podczas gdy pozostałe ściany wykończono tynkiem. Pustaki nie zostały też wpuszczone w sąsiadujące ściany, ale wciśnięte byle jak, jakby wypełniały jakiś otwór.
– Jak wam idzie? – zapytał Whelan, zatrzymując się przy zgromadzonym na miejscu arsenale ciężkich elektronarzędzi, młotów i dłut. Jego głos poniósł się echem po pustym pomieszczeniu.
Jedna z postaci przerwała na chwilę pracę.
– Już niedużo zostało. Wcześniej weszliśmy od tamtej strony i rozwiesiliśmy plandekę, żeby ograniczyć pylenie i zapobiec wpadaniu odłamków. Zabezpieczyliśmy miejsce zbrodni praktycznie idealnie.
– Mam nadzieję. Niepotrzebna nam kolejna wpadka.
Whelan nie powiedział tego groźnym tonem, ale też nie zabrzmiało to jak żart. Kiedy na nowo rozległo się walenie młotkiem, rozejrzałem się i zauważyłem w kącie pustą puszkę po farbie i plastikową kuwetę malarską. Obie były umazane emulsją w tym samym kolorze co ściana z pustaków. Obok leżał duży wałek malarski z gąbką przesiąkniętą zieloną farbą, zaschniętą na kamień.
– Czy to to, co myślę? – zapytałem.
– Zgadza się – odparł Whelan. – Ktoś zadał sobie tyle trudu z zakamuflowaniem ściany, a potem zostawił po sobie narzędzia. Zdjęliśmy z nich zresztą odciski palców. Zostawił nawet ślad kciuka w zaprawie, miło z jego strony. Kawał chłopa, jeśli można oceniać po rozmiarze dłoni.
– Trochę dziwne przeoczenie, nie sądzi pan?
– Zdarza się. – Wzruszył ramionami. – Ludzie próbują być sprytni, a popełniają najprostsze błędy. No nic, nie przeszkadzajmy tutaj. My pracujemy gdzie indziej.
Wyszliśmy z powrotem na korytarz. Reflektory poprowadziły nas za zakręt, aż do wejścia na drewniane schody wiodące gdzieś wysoko w górę. Odsunęliśmy się na bok, żeby wypuścić techniczkę kryminalistyczną w czarnym od brudu kombinezonie, a potem zaczęliśmy się wspinać wąskimi schodami.
– Wchodzi się tędy na wieżę zegarową – wyjaśnił Whelan w drodze na górę. W powietrzu unosił się suchy zapach kurzu, drewno trzeszczało pod naszym ciężarem. – Niewiele tam zostało, cały mechanizm zegara rozkradziono na złom. Ale my nie idziemy aż tak wysoko. Tutaj.
Dotarliśmy na niewielki podest. Reflektor oświetlał niski otwór drzwiowy w ścianie, góra półtora metra wysokości. Na ścianie, w której go wybito, spod pokruszonego gipsu wyzierały drewniane deski. Drzwiczki były otwarte, framugę pokrywały smugi przypominającego talk proszku daktyloskopijnego. Od zewnętrznej strony zamontowano solidny zamek – prostą metalową sztabę, która po opuszczeniu wsuwała się w okucie przymocowane do futryny.
– Jest tu kilkanaście włazów i drzwiczek porozrzucanych w najróżniejszych miejscach – powiedział Whelan. – Nie licząc tamtego, którym wchodziliśmy ostatnio, stąd jest najbliżej do miejsca znalezienia ciała. Uwaga na głowę.
Schylił się i przecisnął przez niskie przejście, a ja poszedłem w jego ślady. W środku wyprostowałem się i rozejrzałem. Znajdowaliśmy się w innej części strychu, nie tam, gdzie odkryto zwłoki ciężarnej kobiety. Za plecami mieliśmy ceglane ściany wieży zegarowej, a przed nami drewniane belki podtrzymujące strop niknęły w ciemności niczym żebra martwego wieloryba. Było tu inne powietrze niż w reszcie budynku, jakby cięższe i osaczające. Łatwo byłoby tu dostać ataku klaustrofobii, pomyślałem i podszedłem do Whelana, który na mnie czekał.
Tuż za wejściem ułożono platformę z aluminiowych płytek, tworząc tymczasową posadzkę na legarach. Na środku została dziura, przez którą widać było kawał uświnionej wełny izolacyjnej. W białym blasku reflektorów dwoje techników na czworakach grzebało w materiale.
– Znaleźliśmy to parę godzin temu – powiedział Whelan. – Co pan o tym sądzi?
Przykucnąłem obok odsłoniętego fragmentu ocieplenia. Znajdował się bardzo blisko drzwiczek, a nierówną, matową od brudu powierzchnię pokrywały setki malutkich, ciemnych plamek przypominających ziarenka czarnego ryżu. Układały się mniej więcej w owalny pierścień. Środek był niemal zupełnie pusty, potem kropki się zagęszczały, a następnie zanikały na zewnętrznych krawędziach.
Podniosłem jedną z nich i przyjrzałem się uważnie, obracając ją ostrożnie w obciągniętych rękawiczką palcach. Sucha, jakby papierowa łupinka była pęknięta na pół, zamieszkujące ją niegdyś stworzonko dawno się wyprowadziło. Większość pozostałych wyglądała tak samo, chociaż zauważyłem też trochę powłoczek zachowanych w całości – niektóre poczwarki nie zdołały się wykluć. Calliphoridae to moje stare znajome. Wściekłe bzyczenie dorosłych much stanowiło podkład muzyczny na wielu miejscach zbrodni, przy których pracowałem. Chociaż nie żywiłem do nich najcieplejszych uczuć, szanowałem rolę, jaką odgrywały – nie tylko w procesie rozkładu materii organicznej, lecz także w ustalaniu, ile czasu minęło od zgonu. Plujki działały jak naturalny stoper, a cykl ich życia – od jaja przez larwę po dojrzałego osobnika – stanowił nieocenioną pomoc w szacowaniu czasu śmierci.
Tutaj jednak zegar stanął już dawno temu – zbyt dawno, żeby mógł się do czegoś przydać. To oczywiście nie znaczyło, że puste powłoczki nie miały nam zupełnie nic do powiedzenia.
– Poprosiłbym o konsultację entomologa sądowego, żeby się upewnić, ale mamy tu do czynienia głównie z plujkami burczało i pospolitymi – stwierdziłem, badając pustą łuskę. – Nie widzę żadnych larw, ale po takim czasie to normalne.
Larwy albo się przepoczwarzyły i wykluły, albo zdechły i rozłożyły, pozbawione źródła pokarmu. Choć jednak nie było już ciała, które kiedyś tu leżało, pozostały wyraźne ślady jego obecności. Wełna szklana była poplamiona i zmatowiała w miejscach, gdzie płyny z rozkładających się zwłok wsiąkły w izolację, a równy wzór porzuconych powłoczek został zakłócony. Miejscami łupinki były zmiażdżone i pokruszone.
– Wygląda na to, że mieliście rację – powiedział Whelan. – Ciało leżało tutaj, aż uległo mumifikacji, a potem przeniesiono je dalej na strych.
– Znaleźliście coś na tej płachcie, w którą była zawinięta? – spytałem.
– Może – odparł wymijająco. – Są na niej włosy, wyglądają na psią sierść, a w jednym z oczek plandeki zaczepił się ludzki włos. Innego koloru niż u ofiary, więc nie należy do niej. Sprawdzimy w bazie DNA, może kogoś znajdziemy, ale trochę to potrwa. Taką plandekę można znaleźć w każdym sklepie remontowym czy na budowie. Ten pył, który ją pokrywał, to mieszanka cementu i gipsu, tak jak podejrzewaliśmy, a niebieska farba jest dość pospolita, więc nie możemy dopasować jej do żadnej konkretnej marki. Moim zdaniem ten, kto przenosił ciało, złapał to, co miał pod ręką, nie kupował nowej plandeki. Chociaż to nie tłumaczy, dlaczego w ogóle tak długo czekali.
– Czekali?
Powiódł