Zapach śmierci. Simon Beckett
eee, nie możemy go znaleźć.
– Jak to nie możecie go znaleźć? Psiakrew, przecież się nie rozpłynął w powietrzu!
W głębi ciemnego korytarza pojawił się snop światła z latarki. Ward odwróciła się w tamtą stronę. Drugi z policjantów, których wysłała na dół, śpieszył w naszym kierunku.
– Od tego korytarza odchodzą jeszcze inne – wydyszał. – Sprawdziliśmy na sali bezpośrednio pod miejscem, z którego spadł, a ja przed chwilą przeszukałem jeszcze sąsiedni oddział, ale nigdzie go nie ma.
– Przecież po upadku z takiej wysokości nie mógł sobie po prostu wstać i pójść!
– No tak. To znaczy może by i mógł, ale… – Policjant się zawahał, jakby nie był pewny, czy mówić dalej. – Nigdzie nie widzę dziury w suficie.
– No to chyba szukacie w złym miejscu, co nie? Psiakrew, daj mi to. – Ward wyrwała mu latarkę z ręki i zwróciła się do Whelana. – Jack, macie mi przeszukać całe piętro. Każdą salę. I co z tymi sanitariuszami, do jasnej cholery?
– Zaraz będą, proszę pani.
Whelan zaczął rzucać rozkazy, więc ja też wystąpiłem do przodu, ale komisarz pokręcił głową.
– Pan nie, panie doktorze. Z całym szacunkiem, jednego eksperta od kryminalistyki już straciliśmy. Proszę się nigdzie nie ruszać, dopóki się nie upewnimy, że inne piętra się nie zawalą.
Zrozumiałem, że dyskusje nie mają sensu. Mimo frustracji zostałem posłusznie u stóp drabiny, podczas gdy reszta rozbiegła się po piętrze, kreśląc w ciemności zygzaki światłem latarek. Znikali kolejno w przyległych korytarzach i salach. Kiedy ucichły krzyki i tupanie, podniosłem głowę i spojrzałem na wejście na strych. Whelan kazał mi się nie ruszać, ale przecież nie mogłem tak bezczynnie tu tkwić.
Wdrapałem się po drabinie i wetknąłem głowę na poddasze. W powietrzu wciąż wisiała chmura pyłu, w świetle reflektorów wyglądała jak dym. Z dołu dobiegało wołanie policjantów niosące się echem po korytarzu. Z tego, co słyszałem, nie udało im się jeszcze znaleźć patologa, ale teraz na własne oczy przekonałem się, że namierzenie go rzeczywiście mogło nie być takie proste. Drabinę, na której stałem, dzieliło jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów od miejsca, gdzie Conrad przeleciał przez sufit, a rozkład piętra poniżej diametralnie różnił się od otwartej przestrzeni pod dachem. Najwyraźniej łatwo można się było zgubić w labiryncie oddziałów, korytarzy, gabinetów i poczekalni, nie mówiąc o ustaleniu, gdzie dokładnie spadł profesor.
Tak czy inaczej, powinni jednak byli już go znaleźć. Przestępowałem z nogi na nogę na drabinie, słuchając, jak funkcjonariusze nawołują się wzajemnie. „Kurczę, dlaczego to tyle trwa?” Od chwili zawalenia się strychu minęło już dobre kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt minut. Jeśli Conrad doznał poważnych obrażeń, to być może się teraz wykrwawia, a wszyscy biegają w tę i we w tę i nie mogą go znaleźć.
– Panie profesorze! – zawołałem.
Odpowiedziała mi głucha cisza. Zacząłem schodzić po drabinie, zdecydowany dołączyć do poszukiwań wbrew ostrzeżeniom Whelana, ale nagle wydało mi się, że coś usłyszałem. Zamarłem i przechyliłem głowę, nasłuchując uważnie. Odgłos się nie powtórzył, ale nie brzmiało mi to jak element akcji poszukiwawczej.
Raczej jak jęk.
– Panie profesorze! Słyszy mnie pan?
Nic. Zagapiłem się na rozległą plamę światła z reflektorów. Kilka miesięcy wcześniej musiałem bezradnie patrzeć na śmierć człowieka. Do dziś myślałem o tym codziennie po przebudzeniu i nie mogłem znieść myśli, że historia może się powtórzyć.
A, do diabła z Whelanem!
Wspiąłem się z powrotem na poddasze. Na wszelki wypadek sprawdzałem każdą płytkę, zanim przeniosłem na nią ciężar całego ciała, ale choć legary pod podłogą uginały się i trzeszczały, sprawiały wrażenie wystarczająco solidnych. Sufit zawalił się dopiero w chwili, gdy Conrad upadł bezpośrednio na deski. O ile się nie przewrócę, wszystko powinno być w porządku.
Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Na strychu panowała dość upiorna atmosfera, nawet kiedy był pełny ludzi. Teraz, sam, czułem się jeszcze bardziej nieswojo. Blask świateł ustawionych wzdłuż prowizorycznych chodników sprawiał, że cienie zdawały się głębsze, mroczniejsze. Idąc po uginających się płytkach, rozglądałem się czujnie za nietoperzami, żeby nie zaskoczyły mnie tak jak patologa, jednak nigdzie nie było ani śladu tych nieśmiałych stworzeń. Podejrzewałem, że wystraszyły się hałasu i zamieszania.
Zawinięte w plastik zwłoki leżały dokładnie tam, gdzie je zostawiliśmy. Bez szwanku przetrwały zawalenie się podłogi, co było dużym plusem. Obszedłem bokiem ciało kobiety, czując ukłucie wyrzutów, że zostawiam ją tutaj samą. Teraz musiałem się jednak skupić na pomocy żywemu człowiekowi.
Stąpając uważnie po aluminiowych płytkach, zbliżyłem się do dziury. Nie ufałem stabilności płytek najbliżej krawędzi, więc dla pewności zahaczyłem ręką o belkę dachową i dopiero wtedy wyciągnąłem szyję, żeby zajrzeć do pomieszczenia pod spodem. Drobinki kurzu wirowały powoli w smudze światła z przewróconego reflektora, ale było zbyt ciemno, żeby zobaczyć, co leży na podłodze.
– Panie profesorze!
Cisza. Wygrzebałem telefon spod kombinezonu ochronnego i włączyłem latarkę. Cienie niechętnie się wycofały, ukazując moim oczom bezładną stertę połamanych desek, tynku i izolacji. Nachyliłem się jeszcze dalej, starając się wypatrzyć coś więcej. Światło latarki przemknęło po czymś niebieskim. Cofnąłem rękę, próbując jeszcze raz znaleźć to miejsce. Z początku nie rozumiałem, co widzę, ale potem nagle mnie olśniło.
But w foliowym ochraniaczu wystający spod płachty wełny izolacyjnej.
– Co pan wyprawia, do jasnej cholery?
Mało brakowało, a upuściłbym telefon. Trzymając się mocno belki stropowej, obejrzałem się i zobaczyłem Whelana, który ciężkim krokiem zmierzał do mnie po metalowych płytkach.
– Mówiłem, żeby się pan nie ruszał. Jazda stąd. Już!
– Widać Conrada.
Zawahał się.
– Proszę mi pokazać.
Odsunąłem się.
– Ustaliliście, do której sali spadł?
– Jeszcze nie. Rozkład pomieszczeń na dole jest strasznie chaotyczny. Idzie się korytarzem, potem trzeba zawracać, wszystko podzielone jakimiś ściankami i przepierzeniami. Trudno się połapać.
Nie powinno być to chyba aż tak trudne, pomyślałem, ale najeżona postawa komisarza nie zachęcała do wygłaszania tego typu uwag. Chwycił się mojej belki, nachylił nad dziurą i poświecił latarką w dół.
– Słyszy mnie pan, profesorze? – zawołał.
Nikt nie odpowiedział.
– Widzi go pan? – zapytałem.
– Coś widzę – stęknął, mrużąc oczy, żeby lepiej się przyjrzeć. – Wygląda mi na stopę. Może moglibyśmy…
Odgłos kroków na aluminiowym chodniku uprzedził nas, że zbliża się Ward.
– Jezu, Jack, co wy tu odpieprzacie?
Odwróciliśmy się – wyraźnie wściekła zmierzała w naszą stronę. Dopiero teraz zauważyłem, że w workowatym kombinezonie ochronnym porusza się bardzo niezgrabnie.
– Przepraszam, ja tylko…
– To