Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл


Скачать книгу
to panu wyjaśnię. W mieście znajduje się agent francuski nazwiskiem Hubert. Ten dzielny człowiek utrzymuje z nami stałe stosunki i przyrzekł nam, że magazyn ten wysadzi w powietrze. Ma się to stać nad ranem, a od dwóch dni czeka oddział szturmowy tysiąca grenadjerów, aby powstał wyłom. Dotychczas wybuch nie nastąpił, a od Huberta nie posiadamy żadnych wiadomości. Chodzi o to, aby się dowiedzieć, co się z nim stało.

      – Życzysz pan sobie zatem, abym się rozejrzał i odszukał go?

      – Zupełnie słusznie. Chory, ranny, czy nie żyje? Czy mamy czekać na niego, czy też mamy się starać o zajęcie miasta inną drogą? Tej sprawy nie możemy rozstrzygnąć, dopóki nie będziemy mieli pewności, co do losu Huberta. Tu jest plan miasta, panie rotmistrzu. Widzisz pan, że wśród tego pierścienia klasztorów znajduje się czworoboczny plac, z którego rozchodzi się mnóstwo ulic. Gdy znajdziesz się pan na tym placu, spostrzeżesz w rogu katedrę. Tam zaczyna się ulica Toledańska. Hubert mieszka w małym domku między szewcem i winiarnią, po prawej stronie od kościoła. Zrozumiano?

      – Najzupełniej.

      – Musisz pan wejść do tego domku, porozmawiać z Hubertem i dowiedzieć się, czy plan jest możliwy do wykonania, czy też nie możemy już liczyć na to.

      Wyciągnął jakiś węzełek, który zawierał w sobie jakieś brudne, bronzowe szaty.

      – To habit franciszkanina – rzekł. – Zobaczysz pan, iż to najlepsze przebranie.

      Odskoczyłem jak oparzony.

      – Zmieniacie mnie panowie w szpiega! – zawołałem. – Czy nie mogę zatrzymać munduru?

      – To niemożliwe. Jakże chodziłbyś pan w nim po mieście, nie narażając się na schwytanie? Zastanów się pan także, iż Hiszpanie nie biorą jeńców do niewoli, i że los pański jest jednakowy w każdym ubiorze, gdy się pan dostaniesz w ich ręce.

      Mówił prawdę, gdyż byłem dość długo w Hiszpanji, aby się przekonać, iż ten los był gorszy od samej śmierci. W całej mojej podróży od granicy do Saragossy nasłuchałem się dosyć najstraszniejszych historyj o katuszach, oszpeceniach i okaleczeniach, jakim poddawano jeńców francuskich.

      Wpakowałem się w habit franciszkanina.

      – Jestem gotów! – rzekłem.

      – Masz pan broń przy sobie?

      – Mój pałasz!

      – Usłyszą jego brzęk. Weź pan ten sztylet, a pałasz zostaw tutaj. Powiedz pan Hubertowi, że przed świtem o czwartej rano kolumna będzie gotowa do szturmu. Na dworze stoi sierżant, który pokaże, jak dostać się do miasta. Dobranoc, a życzę powodzenia.

      Nim jeszcze zdążyłem wyjść z izby, obaj generałowie pochylili się już nad mapą, a zetknęli głowy tak blisko, iż pirogi się stykały.

      Przed drzwiami stał podoficer inżynierji i czekał na mnie. Ścisnąłem na sobie mocniej pasek swej szaty, zdjąłem czako i włożyłem na głowę kapuzę mnisią. Usunąłem następnie ostrogi i poszedłem w milczeniu za moim przewodnikiem.

      Musieliśmy postępować ostrożnie, gdyż na murach stały straże hiszpańskie i strzelały bezustannie do naszych pikiet. Przemknęliśmy się obok wielkiego klasztoru i wśród gruzów doszliśmy do wielkiego drzewa orzechowego. Tutaj sierżant się zatrzymał.

      – Po tem drzewie łatwo się wydrapać w górę – rzekł. – Drabina ze szczeblami nie byłaby wygodniejsza. Właź pan na górę, z najwyższej gałęzi możesz się pan dostać na dach tego domu. Stąd musi pana prowadzić już pański Anioł Stróż, gdyż ja panu więcej pomóc nie mogę.

      Podniosłem do góry habit i wdrapałem się na drzewo. Była pierwsza kwadra i księżyc świecił jasno. Czarny dach rysował się wyraźnie na tle jasnego nieba. Drzewo stało w cieniu domu.

      Wspinałem się powoli z gałęzi na gałąź, aż wreszcie doszedłem prawie do wierzchołka. Miałem się już tylko dostać na gruby konar, aby przeskoczyć na mur.

      Nagle usłyszałem kroki. Przycisnąłem się do pnia, aby się ukryć w jego cieniu. Po dachu przesuwał się jakiś człowiek wprost na mnie. Ujrzałem, jak się ta ciemna postać czołga na brzuchu z wyciągniętą głową, a przy jego boku dostrzegłem wystającą lufę muszkietu. Jego zachowanie się świadczyło o ostrożności i podejrzeniu. Raz czy dwa razy się zatrzymał, a potem przyczołgał się aż do muru w odległości kilku kroków ode mnie. Tu zatrzymał się i wypalił.

      Ten nagły huk strzału o mało nie przyprawił mnie o upadek z drzewa, taki był dla mnie niespodziany. W pierwszej chwili sądziłem, iż jestem ugodzony kulą. Gdy jednakowoż zdołu doszedł mych uszu bolesny jęk, a Hiszpan pochylił się i zaśmiał głośno, domyśliłem się odrazu co się stało. Mój biedny, wierny sierżant czekał na dole, aby się przyjrzeć, jak będę przełaził przez mur. Hiszpan spostrzegł go pod drzewem i strzelił do niego.

      Zarzucicie mi tutaj, panowie, iż w nocy strzelać nie można, ale musicie wiedzieć, że ci ludzie nabijają swoje karabiny rozmaitemi kawałkami żelaza, kamykami i żwirem, tak, iż każdego trafiają tak pewnie, jak ja, który ściągnę kulą cietrzewia na toku.

      Hiszpan spojrzał więc wdół, a sierżant jękiem dawał znać, że jeszcze żyje. Być może, iż chciał temu przeklętemu Francuzowi zadać cios śmiertelny, może pragnął tylko przeszukać jego kieszenie – dość, że odłożył broń na bok, pochylił się naprzód i skoczył na drzewo. W tej chwili wpakowałem mu sztylet w serce. Spadł na ziemię, łamiąc z trzaskiem kilka gałęzi. Słyszałem jeszcze na dole jakieś szamotanie się i kilka przekleństw, wyrzeczonych po francusku. Raniony sierżant niedługo czekał na odwet.

      Zachowałem się spokojnie przez kilka minut, gdyż było dla mnie zupełnie jasną rzeczą, iż po strzale ktoś się przecie pojawi. Ale panowała zupełna cisza, którą przerywały tylko uderzenia zegarów wieżowych, zwiastujących północ.

      Posunąłem się wzdłuż konara i stanąłem na dachu. Karabin Hiszpana leżał tam coprawda, ale dla mnie był nieprzydatny, ponieważ nie było rożka z prochem. Gdyby ten karabin znaleziono, byłby zdradził nieprzyjacielowi, iż coś się tu stać musiało to też po krótkim namyśle cisnąłem go za Hiszpanem.

      Zacząłem się rozglądać w jaki sposób dostaćby się z dachu na ziemię.

      Przyszło mi na myśl, iż stanowczo najłatwiej dostanę się tą drogą nadół, którą Hiszpan wlazł na górę. Jaka to była droga, zaraz opowiem. Z dachu odezwał się jakiś głos, który wołał:

      – Manuelo! Manuelo!

      Ukryłem się w cieniu i spostrzegłem, że z dachu wysunęła się jakaś brodata głowa.

      Nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje wołanie, wyszedł na dach, a za nim ukazało się jeszcze trzech drabów, uzbrojonych od stóp do głów.

      Zaraz się panowie przekonacie, jak ważną rzeczą jest być ostrożnym aż do przesady; byliby mnie niewątpliwie spostrzegli, gdybym był karabina nie zrzucił nadół. Tak jednak nie widzieli nic i sądzili zapewne, że ich towarzysz udał się w dalszą drogę po dachach. Poszli więc za nim, a ja, skoro mi zniknęli z oczu, dopadłem do otworu w dachu i zbiegłem szybko po schodach nadół.

      Dom był najwidoczniej niezamieszkały, gdyż przeszedłem bez przeszkody przez sień i przez otwarte drzwi wydostałem się na ulicę.

      Była to wąska, pusta uliczka. Wyszedłem z niej na jakąś szerszą, na której paliły się ognie, a obok nich leżeli śpiący żołnierze i chłopi. Zapach był straszny w tem mieście. Dziwiłem się też, jak ludzie w takiej atmosferze mogą wytrzymać. Podczas tych wielu miesięcy, w których trwało oblężenie, nie zamiatano ulic i nie grzebano zabitych i zmarłych.

      Wielu ludzi chodziło od jednego ognia do drugiego, a między nimi spostrzegłem kilku mnichów.


Скачать книгу