Miasto luster. Justin Cronin
Albowiem poddała się czerwonookim, mówiąc: „Jestem wodzem powstańców; zróbcie ze mną, co chcecie”. Jej zamysł polegał na tym, by wściekły Guilder przywołał Dwunastu, ażeby ją zabili.
3. Stało się tak, jak przewidziała Amy, i wyznaczono godzinę egzekucji. Amy miała zostać stracona w miejscu zwanym stadionem, w wielkim amfiteatrze z Poprzedniego Czasu, na oczach ludu Ojczyzny.
4. Alicia z innymi ukryła się na stadionie, aby gdy ukaże się Dwunastu, użyć swej broni na nich i na czerwonookich.
5. Wyprowadzono Amy przed tłum i zakuto w łańcuchy; zawieszono ją na metalowej konstrukcji. Guilder, wielce radując się jej cierpieniem, nawoływał rzesze do podzielania jego radości.
6. Postawa Amy srodze go zawiodła. Guilder rozkazał Dwunastu ją pożreć, żeby wszyscy obecni poznali ogrom jego władzy i zgięli się przed nim w ukłonie.
7. Amy jednakże wiedziała, że nie jest sama, albowiem pośród Dwunastu był Wolgast, który ongiś zabrał ją do Cartera, ażeby ją chronić. I rzekła do Dwunastu:
8. „Witajcie, moi bracia. Oto ja, Amy, wasza siostra”. Tak brzmiały jej jedyne słowa.
9. Albowiem nagle zadrżała, jej ciało zajaśniało niczym światło roztrzaskujące ciemność i z rykiem wściekłości stała się jedną z nich, przybierając postać potężnego wirola. I było to Odpuszczenie. Widział to Peter, widziała Alicia, widział także Lucius.
10. Rozpękły się łańcuchy i wybuchła wielka bitwa, która skończyła się zwycięstwem. Wielu poległo. Jednym z nich był Wolgast, który poświęcił się dla ratowania Amy, darzył ją bowiem ojcowską miłością.
11. Tak oto starto z powierzchni ziemi Dwunastu i cały jej lud został uwolniony.
12. Co zaś się tyczy Amy, przyjaciele nie poznali jej losu; przepadła jak kamień w wodę.
I
CÓRKA
Gdzieś jest inny świat, ale tutaj jest ten.
1
ŚRODKOWA PENSYLWANIA
Ziemia ustępowała pod nożem, wyzwalając czarny zapach. Powietrze było gorące i wilgotne, ptaki śpiewały w koronach drzew. Alicia klęczała, dźgając glebę, odłupując grudy, które następnie wybierała garściami. Była już silniejsza, ale daleka od pełni sił. Jej ruchom brakowało koordynacji, ciało wydawało się nieposłuszne, wycieńczone. Wciąż nękały ją ból i wspomnienie bólu. Minęły trzy dni… czy może ten był czwarty? Pot perlił się na jej twarzy. Oblizała usta, żeby poczuć smak soli. Kopała i kopała. Strużki potu ściekały na ziemię. Tam w końcu każdy idzie, pomyślała. Wszystko idzie do ziemi.
Kopiec obok niej rósł. Jak głęboko trzeba kopać? Na głębokości metra ziemia zaczęła się zmieniać. Zrobiła się zimniejsza, pachnąca gliną. Alicia uznała to za znak. Zakołysała się na piętach i pociągnęła długi łyk z manierki. Ręce miała obtarte do żywego mięsa; u podstawy kciuka zwisał naddarty płat skóry. Przyłożyła dłoń do ust, odgryzła go i wypluła.
Żołnierz czekał na nią na skraju polany, głośno żując wysoką do pasa trawę. Był pełen gracji, miał gęstą grzywę, karo-dereszowatą maść, mocne kopyta i zęby, duże czarne oczy; otaczała go aura splendoru. Kiedy chciał, zachowywał absolutny spokój, a w następnej chwili dokonywał niezwykłych wyczynów. Uniósł mądry łeb, gdy usłyszał jej kroki. Widzę. Jesteśmy gotowi. Powoli się obrócił, wyginając szyję, i poszedł za nią przez las do miejsca, gdzie wisiała rozpięta plandeka. Na ziemi obok zakrwawionego posłania leżało małe zawiniątko z poplamionego koca. Jej córka nie przeżyła godziny, jednak w tym czasie Alicia stała się matką.
Żołnierz patrzył, gdy wyszła spod plandeki. Odsłoniła twarz dziecka. Żołnierz zbliżył pysk do drobnej buzi i rozdął chrapy, wdychając zapach. Maleńki nosek, oczy i usteczka jak pączek róży, zdumiewające w swoim człowieczeństwie; główkę okrywała czapeczka miękkich rudych włosów. Ale nie było życia, nie było oddechu. Kiedyś Alicia zastanawiała się, czy będzie zdolna pokochać dziecko poczęte w przerażeniu i bólu, spłodzone przez potwora. Przez mężczyznę, który ją bił, gwałcił, przeklinał. Jakże była głupia.
Wróciła na polanę. Słońce świeciło wysoko na niebie, w trawie brzęczały owady, dając koncert rytmicznego pulsowania. Żołnierz stał obok niej, gdy składała córkę do grobu. W chwili rozpoczęcia porodu Alicia pogrążyła się w modlitwie. Niech wszystko będzie dobrze. Gdy godziny zlały się w pasmo cierpienia, poczuła w sobie zimną obecność śmierci. Rozdzierał ją ból niczym stalowy wiatr tłukący się w jej komórkach, niosący echo grzmotów. Coś było nie w porządku. Proszę, Boże, chroń mnie, chroń nas. Modlitwy trafiały w próżnię.
Pierwsza garść ziemi była najtrudniejsza. Jak to się robi? Alicia pochowała wielu mężczyzn. Jednych znała, innych nie; tylko jednego kochała. Chłopca, Cholewkę. Był zabawny, pełen życia, a potem odszedł. Przesiała ziemię przez palce. Grudki spadły na kocyk z cichym bębnieniem, jak pierwsze krople deszczu na liście. Jej córka znikała kawałek po kawałku. Żegnaj, pomyślała Alicia, żegnaj, moje kochanie, moja jedyna.
Wróciła do namiotu. Miała wrażenie, że jej dusza roztrzaskała się na milion okruchów szkła, a kości przemieniły się w ołowiane rury. Potrzebowała wody, żywności; zapasy się skończyły. Polowanie nie wchodziło w rachubę, a strumień płynący pięć minut drogi stąd, w dole, wydawał się odległy o całe kilometry. Potrzeby ciała… czy miały jakieś znaczenie? Nic nie miało znaczenia. Położyła się na posłaniu, zamknęła oczy i wkrótce zasnęła.
Śniła o rzece. O szerokiej, mrocznej rzece, nad którą świecił księżyc. Blask padał na wodę, tworząc złotą ścieżkę. Alicia nie miała pojęcia, dokąd prowadzi ścieżka i co ją czeka po drugiej stronie. Wiedziała tylko tyle, że musi się tam znaleźć. Zrobiła pierwszy ostrożny krok po rozjarzonej powierzchni. Jej umysł wydawał się podzielony: jedna połowa, w przeciwieństwie do drugiej, nie posiadała się ze zdumienia nad tym sposobem przemieszczania się. Gdy księżyc zetknął się z przeciwnym brzegiem, zrozumiała, że dała się zwieść. Błyszcząca ścieżka znikała. Alicia przyśpieszyła do biegu, rozpaczliwie pragnąc dotrzeć na drugą stronę, zanim pochłonie ją rzeka. Ale odległość była zbyt wielka i z każdym krokiem brzeg się oddalał. Woda pluskała wokół jej kostek, kolan, talii. Alicia nie miała siły z nią walczyć. Chodź do mnie, Alicio. Chodź do mnie, chodź do mnie, chodź do mnie. Tonęła, rzeka ją zabierała, pogrążała się w ciemności…
Zbudziła się w stonowanym pomarańczowym świetle; dzień zbliżał się do końca. Leżała w bezruchu, zbierając myśli. Przywykła do tych koszmarów; ich fragmenty się zmieniały, ale nigdy nie poczucie daremności i strach. Tym razem jednak coś było inaczej. Jakiś aspekt snu wdarł się w jej życie. Miała mokrą koszulę. Spojrzała w dół i zobaczyła powiększające się plamy. W piersiach miała mleko.
Decyzja o tym, żeby zostać, nie narodziła się świadomie. Alicii po prostu brakowało woli, by ruszyć w drogę. Odzyskała siły. Podchodziły małymi krokami, aż w końcu, jak długo oczekiwani goście, przybyły wszystkie naraz. Zbudowała schronienie ze zwalonych gałęzi oraz pnączy i zadaszyła je plandeką. Lasy tętniły życiem; były tam wiewiórki i króliki, przepiórki i gołębie, a także jelenie. Niektóre zwierzęta okazywały się dla niej zbyt szybkie, ale nie wszystkie. Zastawiała pułapki i czekała albo polowała