Król Łotrów. Loretta Chase

Król Łotrów - Loretta Chase


Скачать книгу
kiedy Dain usłyszał znajomy męski głos, mamroczący z angielskim akcentem, oraz nieznajomy głos kobiecy, mruczący odpowiedź. Nie rozróżniał słów. Choć raz Bertie Trent zdołał mówić ciszej, a nie jak zwykle, gdy jego głos niósł się przez całe boisko do futbolu.

      Nadal jednak był to Bertie Trent, największy bałwan na półkuli północnej, co znaczyło, że lord Dain musi przełożyć swoją transakcję na później. Ani myślał prowadzić targów z Trentem u boku, kiedy ten każdym słowem, gestem, a nawet wyglądem przyczyniał się wyłącznie do podbicia ceny, zarazem z entuzjazmem trwając w złudzeniu, że przebiegle pomaga ją zbić.

      – Niech mnie – rozległ się głos rodem z boiska do rugby. – Czy to nie… No, na Jowisza, a jakże.

      Łup. Łup. Łup. Zbliżające się ciężkie kroki.

      Lord Dain stłumił westchnienie, odwrócił się i wbił twarde spojrzenie w natręta.

      Trent zatrzymał się w miejscu.

      – To znaczy nie chcę przeszkadzać, no jasne, zwłaszcza kiedy chłop targuje się z Champtoisem – powiedział, gwałtownym ruchem głowy wskazując właściciela. – Jak właśnie mówiłem Jess, trzeba mieć się na baczności i uważać, żeby nie zaproponować więcej niż połowę tego, co się chce zapłacić. No i jeszcze trzeba nadążać, ile to będzie „połowa”, a ile „dwukrotność”, kiedy wszystko podają w tych przeklętych frankach i sou, i tych innych, jak im tam, nonsensownych monetach, i mnożyć, i znowu dzielić, żeby podliczyć to jak należy w funtach, szylingach i pensach… przy czym nie pojmuję, czemu od razu nie zrobią tego po ludzku, chyba że chodzi im o zirytowanie człowieka.

      – Zdaje się, że sugerowałem ci już, Trent, że doświadczałbyś mniej irytacji, gdybyś nie zakłócał równowagi swojej delikatnej psychiki, próbując liczyć – stwierdził Dain.

      Usłyszał wywołany ruchem szelest i jakiś stłumiony dźwięk gdzieś na lewo przed nim. Jego spojrzenie powędrowało w tamtym kierunku. Kobieta, której ciche odpowiedzi wcześniej słyszał, pochylała się nad gablotką z biżuterią. Sklep był fatalnie oświetlony – celowo, aby utrudnić klientom należyte oszacowanie wartości tego, na co patrzyli. Dain mógł z całą pewnością stwierdzić jedynie tyle, że kobieta nosi niebieskie okrycie wierzchnie i jeden z tych do absurdu udekorowanych bonetów, aktualnie w modzie.

      – Szczególnie zalecam – ciągnął, patrząc na kobietę – żebyś oparł się pokusie liczenia, jeśli rozważasz zakup prezentu dla swojej chère amie. Kobiety poruszają się w wyższej sferze matematyki niż mężczyźni, zwłaszcza gdy chodzi o podarki.

      – To, Bertie, stanowi konsekwencję faktu, że kobiecy umysł osiągnął bardziej zaawansowany stopień rozwoju – odezwała się nieznajoma, nie podnosząc wzroku. – Kobieta pojmuje, że wybór prezentu wymaga zbilansowania dogłębnie skomplikowanego równania moralnego, psychologicznego, estetycznego i sentymentalnego. Nie zalecałabym, żeby przeciętny mężczyzna próbował angażować się w delikatny proces bilansowania tego równania, zwłaszcza metodą prymitywnych obliczeń.

      Przez jedną niepokojącą chwilę lord Dain odnosił wrażenie, że właśnie wepchnięto mu głowę do wychodka. Serce zaczęło mu walić, na ciele pojawiła się lepka gęsia skórka, bardzo podobnie jak tamtego pamiętnego dnia w Eton dwadzieścia pięć lat temu.

      Powiedział sobie, że nie posłużyło mu śniadanie. Najprawdopodobniej masło było zjełczałe.

      Absolutnie wykluczone, żeby zdenerwowała go ta wzgardliwa kobieca riposta. Niemożliwe, by wprawiło go w zakłopotanie odkrycie, że ta kobieta o ciętym języku nie jest, jak założył, ladacznicą, do której Bertie przylgnął minionej nocy.

      Akcent obwieszczał, że chodzi o damę. Co gorsza – jeśli w ogóle istnieje gorszy okaz rodzaju ludzkiego – wszystko wskazywało na to, że była erudytką. Lord Dain jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, która by choć słyszała o równaniu, a cóż dopiero miała świadomość, że się je bilansuje.

      Bertie zbliżył się i swym boiskowym poufałym szeptem zapytał:

      – Masz pojęcie, co powiedziała, Dain?

      – Tak.

      – Czyli co?

      – Mężczyźni to bezduszni ignoranci.

      – Jesteś pewien?

      – Owszem.

      Bertie westchnął i odwrócił się do kobiety, która nadal wydawała się zafascynowana zawartością gablotki.

      – Obiecałaś nie obrażać moich przyjaciół, Jess.

      – Nie mam pojęcia, jak mogłabym ich obrazić, skoro żadnego nie poznałam.

      Coś wyraźnie ją absorbowało. Obsypany kokardami i kwiatami bonet przechylał się to w tę, to w tamtą stronę, kiedy oglądała przedmiot swego zainteresowania pod różnymi kątami.

      – No, a chcesz jednego poznać? – zapytał niecierpliwie Trent. – Czy zamierzasz sterczeć tam cały dzień, gapiąc się na odpadki?

      Wyprostowała się, ale nie odwróciła.

      Bertie odchrząknął.

      – Jessico – rzekł z determinacją – to Dain. Dain… Niech cię licho, Jess, możesz na minutę oderwać wzrok od tych śmieci?

      Odwróciła się.

      – Dain, moja siostra.

      Podniosła wzrok.

      Szybka, zjadliwa fala gorąca omiotła lorda Daina od czubka głowy do palców u stóp w wypolerowanych szampanem butach. W ślad za gorącem natychmiast pojawił się zimny pot.

      – Milordzie – powiedziała ze zdawkowym skinieniem.

      – Panno Trent – odparł. A potem za nic w świecie nie potrafił dobyć z siebie kolejnej sylaby.

      Pod monstrualnie wielkim bonetem krył się idealny owal porcelanowo białej, doskonałej twarzy. Gęste, smoliście czarne rzęsy okalały srebrnoszare oczy, lekko skośne, co harmonizowało ze skosem jej wysokich kości policzkowych. Nos miała prosty i delikatnie smukły, usta miękkie i różowe, minimalnie zbyt pełne.

      Nie była klasyczną angielską doskonałością, niemniej kwalifikowała się na jakiegoś rodzaju doskonałość, a lord Dain, nie będąc ani ślepcem, ani ignorantem, zasadniczo z miejsca rozpoznawał obiekt najwyższej jakości.

      Gdyby była wyrobem z sewrskiej porcelany, obrazem olejnym lub gobelinem, natychmiast by ją kupił, nie spierając się o cenę.

      Przez jedną szaloną chwilę, podczas gdy wyobrażał sobie, jak omywa ją językiem od alabastrowego czoła po końce filigranowych palców u stóp, zastanawiał się, jaka jest jej cena.

      Ale kątem oka pochwycił swoje odbicie w szkle.

      Chropawa, surowa twarz, oblicze samego Belzebuba. W przypadku Daina książkę dało się trafnie ocenić po okładce, ponieważ wewnątrz również był mroczny i surowy. Miał duszę wrzosowisk Dartmoor, gdzie hulał wściekły wiatr, deszcz smagał ponure, szare skały, a ładne zielone skrawki ziemi okazywały się grzęzawiskami zdolnymi wessać wołu.

      Każdy półgłówek widział tablice obwieszczające: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…”6 albo, bardziej à propos, „Niebezpieczeństwo, ruchome piaski”.

      Co równie istotne, stworzenie stojące przed nim było damą, i Dain nie potrzebował ostrzegawczych tablic, by trzymać się od niej z dala. W jego słowniku damy figurowały pod hasłami „zaraza”, „pomór” i „klęska głodu”.

      Kiedy wrócił mu rozsądek, Dain skonstatował, że najwidoczniej wpatrywał się w nią zimno przez dość długą chwilę, ponieważ


Скачать книгу

<p>6</p>

 Dante Alighieri Boska komedia, tłum. Edward Porębowicz, Ks. I 3/9.