Grzechy młodości. Edyta Świętek
stóp. Zdarcie skóry było względnie łatwe – umieli już to zrobić bez używania zębów. Wiesiek dla porządku sprawdzał, czy nie obłupują rabarbaru zbyt grubo. Potem przyszedł czas na zjedzenie cierpkiego wnętrza. Początkowo zachowanie kamiennej twarzy przychodziło im bez większego wysiłku, choć niejednemu łzy napływały do oczu. Pierwszy odpadł Feliks.
– Kurczę, ale kwasior! – jęknął i splunął.
Ziutkowi i Zakichańcowi szło nieco lepiej, ale ostatecznie to Ziutek wytrzymał dłużej. I to on otrzymał trofeum w postaci carmena. Wiesiek miał jednak dobry humor i gest – dał drugiego papierosa kolegom na pociechę. Mieli go wykurzyć we dwóch. Po chwili wszyscy czterej zaciągali się dymem. Dumny z siebie zwycięzca siedział na obalonym pniu rozparty jak basza. Miejsce obok niego zajmował fundator przyjemności. W pewnej chwili Wiesiek pociągnął nosem i zerknął na kumpla. Ten tkwił nieruchomo, lekko pochylony do przodu. Dłoń z papierosem już od dłuższej chwili zwisała bezwładnie, a bezcenny carmen spopielał się samoistnie. Chłopak pozieleniał na twarzy.
– O kurczę! – jęknął nagle Ziutek.
– Popuściłeś w majty? – wykrzyknął Wiesiek.
– Nie. To tylko bąk – wyjąkał.
A potem zerwał się, rzucając niedopałek na trawę, i pognał za krzaki, odprowadzany głośnym śmiechem reszty. Gdy wrócił kilka minut później, jego twarz miała już naturalny koloryt. Michał triumfalnie wyciągnął do niego dłoń.
– Strzelaki i proca – zażądał z satysfakcją.
Zdruzgotany Ziutek zaczął przetrząsać kieszenie. Nie dość, że całą przyjemność z wypalenia papierosa diabli wzięli, to jeszcze utracił swoje skarby. Procy było mu szkoda. Zrobił ją niedawno i świetnie strzelała. Miała skórzaną łatkę służącą do miotania pocisków. Wkładało się w nią groch, kamyczki lub rzepy, co ułatwiało celowanie. Bo z gumek można było wypuszczać przede wszystkim haczyki, a z takiej łatki wszystko. Najzabawniejsze było strzelanie rzepami do dziewczyn. Koleżanki, obrzucane z ukrycia kłującymi pociskami, przeraźliwie piszczały. Wydłubując kolczaste kuleczki spomiędzy włosów lub odrywając je od ubrań, rozglądały się w poszukiwaniu agresora. W większości przypadków nie były w stanie go wskazać.
Oczywiście wśród chłopaków, którzy upodobali sobie takie psikusy, prym wiódł Trzeciak. Pilnował on jednakże, by koledzy nie dokuczali jego młodszej siostrze Maryśce. A szkoda, bo mocno skręcone blond loki byłyby doskonałym celem. Poza tym koledzy jednogłośnie twierdzili, że ze wszystkich dziewczynek z ich podwórka ona jest najokropniejsza, bo chodzi z zadartym nosem i zgrywa wielką panią. Ot, księżniczka!
Michał właśnie próbował zdobyczne cacko, gdy do ich uszu dobiegł trzask gałęzi. Odwrócili głowy w tamtym kierunku i zobaczyli nadbiegającego Alka.
– Ej, chłopaki! Na budowę przywieźli nową koparkę! – krzyknął podekscytowany. – Jest gigantyczna. I ma tak wielką łyżkę, że moglibyśmy wleźć do niej we dwóch! Nigdy w życiu nie widziałem większej!
– O ja! Trzeba to koniecznie zobaczyć! – stwierdził Michał. – To co: lecimy?
– Mowa! Ej, zasrańcu, idziesz z nami czy wracasz w krzaczory? – zapytał Trzeciak.
– Sam jesteś zasraniec – zaperzył się Ziutek.
– No, no! – Nieformalny przywódca pogroził mu pięścią. – Tylko bez żadnych takich! Mnie nie przegoniło po rabarbarze. Dobra, Alek, prowadź! – zarządził, ponieważ osiedle Kapuściska wciąż stanowiło gigantyczny plac budowy i trudno byłoby trafić w odpowiednie miejsce bez kogoś, kto wcześniej wypatrzył ciężki sprzęt.
Najpierw musieli wleźć na górę po stromych zboczach kanionu, co po padającym wczoraj deszczu nie było takie proste, gdyż trawa w zacienionym miejscu wciąż była mokra. Ślizgali się na niej oraz na gołej ziemi prześwitującej pomiędzy kępami. Wiesiek kilka razy przejechał kolanem po skarpie, lecz na razie nie przejmował się brudnymi spodniami, choć wiedział, że za takie plamy na pewno dostanie od matki burę. W końcu dotarli na otwartą przestrzeń. Bezzwłocznie pobiegli za Alkiem, który ruszył sprintem w stronę dziurawiących niebo żurawi. Trochę czasu zabrało im sforsowanie ogrodzenia otaczającego teren wykopu. Robotnicy opuścili już miejsca pracy. Chłopcy dostrzegli tylko ciecia, który pilnował placu budowy. Siedział w znacznej odległości.
– Ło! Faktycznie jest gigantyczna! – ocenił Wiesiek koparkę.
– No! I łychę ma fajną!
– Patrzcie na te gąsienice. Chyba nawet czołgi nie mają większych! – wymieniali uwagi.
– Panowie, podchodzimy bliżej. Może zdołamy na nią wleźć – zadecydował Trzeciak.
– Ktoś powinien zostać na czatach – rzucił kumpel, któremu wciąż doskwierał ból brzucha. Miał poważne obawy, że za chwilę znowu będzie musiał lecieć za potrzebą. Wspinaczka na koparkę nie była w tej chwili najlepszym pomysłem.
– No to zostań, cykorze! – syknął Michał.
We czterech pobiegli chyłkiem ku potężnej maszynie i w mig zaczęli na nią włazić. Stróż najwyraźniej nie próżnował, gdyż z krzykiem ruszył w ich stronę.
– Chłopaki! Chodu! – ryknął Ziutek, i nie czekając na nich, zaczął przeciskać się przez dziurę w siatce.
Alek, Feliks i Michał zeskoczyli z gąsienicy. Wiesiek, jako że wszedł najwyżej i zdołał z ciekawością zerknąć do kabiny, musiał zaryzykować potężnym susem. Spadł jak kot – na cztery łapy. Na szczęście podłoże było dość miękkie, więc nie zrobił sobie krzywdy. Szybko stanął na nogi i rzucił się do ucieczki.
– Stój, smarkaczu! – sapał tuż za nim dozorca. – Ja wam pokażę, gnojki! Nie będziecie mi się tutaj szwendać! Jak jeden z drugim złamie nogę albo skręci kark, to dopiero nabierzecie rozumu!
Wiesiek był od niego zdecydowanie szybszy. Już po chwili dogonił kolegów i razem z nimi zaczął przełazić przez ogrodzenie. Szczęście go jednak opuściło, gdyż zaczepił nogawką o jakiś pręt. Nie dość, że podarł ubranie, to jeszcze solidnie poharatał nogi.
– O kurczę! Moje spodnie – jęknął. – Matka natrze mi uszu, jak zobaczy nową dziurę!
Ostatnio nieustannie było o to gderanie i przypominanie, jak trudno jest dostać w sklepach coś porządnego. I że nikt nie ma czasu na wystawanie w kolejkach, a on już nie jest malutkim dzidziusiem, który raczkuje i wyciera kolana. Powinien bardziej szanować swoje rzeczy, bo jeszcze trochę, a będzie chodził jak dziad – w poszarpanych lub pocerowanych galotach, przynosząc wstyd całej rodzinie.
Postanowił, że zostanie na podwórku i wróci do domu, gdy zacznie zapadać zmrok. Matka będzie tak zaaferowana opóźnionym powrotem, że nie dostrzeże dziury. A on przemknie do swojego pokoju, gdzie włoży inne dresy – te ukradkiem wyrzuci do kubła na odpadki albo lepiej do zsypu i po problemie. Przecież mama nie liczy, ile kto ma ubrań. Na pewno więc nie zauważy brakującej pary.
– Serwus, Kazik. Co słychać? – Roman Dereń zajrzał w szczelinę drzwi do pokoju, w którym Trzeciak pracował najczęściej. – Widzę, że odwalasz papierologię. – Wskazał głową teczki z aktami na biurku kolegi.
– O! Cześć. Właź dalej. Właśnie zamknąłem kolejne dwa śledztwa. Robię porządek w dokumentacji. Chcesz kawy?
– Ee… Nie. Piłem u twojego starego. Miałem coś służbowego do obgadania. A że nam szybko poszło, to stwierdziłem, że zajrzę również do ciebie. Wiesz, jak jest: na dancingu ze ślubnymi nie da się o wszystkim pogadać.
– Ano nie. Masz jakąś sprawę?
– I tak, i nie. W następną sobotę organizuję ognisko