Balladyna. Małgorzata Rogala

Balladyna - Małgorzata Rogala


Скачать книгу
schylił się, by podnieść mały, metalowy kluczyk. Wypadł mu w momencie, gdy chciał sprawdzić, czy mechanizm jednego z gadżetów jest dobrze naoliwiony i nie zatnie się w najbardziej niefortunnym momencie. Mężczyzna co najmniej raz w miesiącu robił przegląd wszystkich sprzętów. A raczej Sprzętów. Przez naprawdę wielkie es.

      Kluczyk jak na złość wymknął się mu spod palców. Zakręcił się i odbił od listwy za biurkiem.

      Szlag by to.

      Korky podwinął rękaw koszuli i położył się na idealnie wyszorowanej podłodze. Sosnowe deski miały fornir z mahoniu płomienistego. Konserwator zabytków nalegał na mahoń, ale w ostatnich latach ceny tarcicy stały się niedorzeczne. Oczywiście jeśli mówić o mahoniowcu właściwym, a nie o znacznie szpetniejszej, choć również zwanej mahoniem, gruszy afrykańskiej. Tak więc, czy to przez protesty ekologów, bunty karaibskich watażków, a może jedynie przez kaprys jakiegoś miliardera, który wywindował ceny, fałszywa podłoga w prawdziwej rezydencji została wykonana z sosny krytej ledwie centymetrową warstwą szlachetnego drzewa. Gwoli ścisłości, centymetrową, lecz najwyższego sortu.

      – Mam cię, gnoju…

      Korky zacisnął w dłoni kluczyk i wyczołgał się spod biurka. Odruchowo otrzepał kolana, opuścił mankiet, po czym znowu nachylił się nad szufladą ze sprzętami. Promienie popołudniowego słońca rozświetliły mu twarz. Był przystojnym mężczyzną o wyrazistych rysach, szerokiej szczęce i haczykowatym nosie. Sowa regularnie mu powtarzała, że nadszedł już czas, aby znalazł sobie żonę. „A bo to żony leżą na ulicy?” – odpowiadał niezmiennie pytaniem.

      – A bo to żony leżą na ulicy? – szepnął teraz do samego siebie.

      Przez kilka minut Korky metodycznie sprawdzał kolejne urządzenia, wreszcie uśmiechnął się i zatarł dłonie. Żona nie była mu do niczego potrzebna.

      – Działają – obwieścił rozczulonym tonem. – Wszystkie działają.

      Odwrócił się i wyjrzał za okno. O tej porze roku z gabinetu mógł obserwować, jak słońce, pąsowe od podglądania ludzkości (co by było, gdyby podglądało ją w nocy?), kryje się za widnokręgiem. Trzydziestodwumetrowa stercząca samotnie po drugiej stronie jeziora wieża zamkowa rzucała długi cień. Dlaczego nikt nie przekształcił jej w iglicę trąconego czasem zegara słonecznego?

      No właśnie, dlaczego?

      Korky zamknął szufladę, przekręcił kluczyk i powlókł się do największej ze znajdujących się w rezydencji łazienek. Starannie spłukał z siebie odór niesprawiedliwości. Dokładnie posmarował twarz kremem, esencjonalną mieszanką łojowych odpadów z ubojni, byczej spermy oraz śluzu ślimaka. Następnie wyperfumował się horrendalnie drogim zapachem chemicznie obrobionych wymiocin kaszalota, a w stopy wtarł przetworzone ptasie odchody. Bellissimo.

      Mimo że żony nie leżały ani na ulicy, ani w jego łóżku, dbał o siebie.

      Pięć minut po opuszczeniu łazienki otulił się pościelą z ugotowanych kokonów jedwabnika. Pachniała tak pięknie.

      Korky myślał o chmurach wymalowanych w jeziorze przez pijanego kopistę i o…

      Zasnął na prawie dwie godziny, nim zawstydzone słońce na dobre znikło za horyzontem.

      * * *

      A teraz odwróćmy perspektywę. Wywróćmy ją, jakby była jedynie skórą, którą można zedrzeć z człowieka i wrzucić do pralki obok skarpetek, dżinsów i innych ciuchów wymagających prania na lewej stronie. Albo jakby była flakami wyciągniętymi wprost z ludzkiego wnętrza, zmielonymi, a finalnie upchniętymi w czyjejś własnej kiszce jak wsad kaszanki. Zamiast krwi, najlepiej z czyimś nie do końca przetrawionym ostatnim posiłkiem.

      Czy ekskrementy obrócone na lewą stronę smakują jak przypalone foie gras?

      A może bliżej im do crème brûlée na zepsutych jajach?

      Nabitego czekoladą schabowego?

      Ociekających tłuszczem parówek, unurzanych w stopionym maśle i polanych zielonymi smarkami?

      Czujesz któryś z tych smaków w ustach? Jeśli tak, to jest właśnie łajno odwrócone na lewą stronę. Odkryłeś Świętego Graala gastronomii.

      Myślę o tym, patrząc na nieruchomego, spętanego gnoja. Sukinkot wciąż śpi, więc wokół panuje niczym niezmącona cisza. Żarówka, choć to stara klasyka, a nie led lub inne modernistyczne cudo, nie wydaje żadnego dźwięku. Betonowa podłoga, chropawo otynkowane ściany i drewniany stół również są martwo nieme. Jak na razie wsiąkło w nie co najwyżej półtora litra krwi tego wypierdka ludzkości. Półtora litra juchy wywróconego na lewą stronę człowieka.

      Pierwsze „spuszczanie” odbyło się dla utemperowania nazbyt jurnego charakteru. Moim wzorem było kilka filmów instruktażowych dla studentów medycyny, parę akapitów ze starożytnych pism Galena oraz greckie streszczenie współczesnego traktatu o upustach krwi. Tłumaczenia na polski dokonał amerykański translator Google’a, co wzbudziło we mnie lekki kryzys zaufania.

      Po pierwsze, pacjenta należało skrępować. Z tym, rzecz jasna, nie było żadnych problemów. Po drugie, głowę delikwenta umieszczało się w specjalnej klatce lub maszynie przypominającej narzędzie tortur. Tu pojawiał się problem logistyczny. W niniejszym przypadku rozwiązany przez dwa metalowe bolce wkręcone w stół, a dotykające kości policzkowych leżącego. Bolce nie tylko pozbawiły go możliwości poruszania głową, lecz ponadto stanowiły wspaniały stelaż dla sznura, który należało zawiązać pod jego podbródkiem i nad czerepem.

      Powiem ci, że nacięcie tętnicy skroniowej to pestka. Albo, jak kto chce – bułka ze smarkami. U tego przerażonego sukinkota tętnice i żyły wylazły na wierzch, jakby wpuszczono w nie wodę gazowaną. Słowo daję, koleś mógł robić za żywą tablicę podglądową dla studentów medycyny. Za sukinsyńską mapę skarbów ludzkiego krwiobiegu.

      Kiedy z rozciętej tętnicy trysnęła krew, ten obślizgły gad zaczął się cały telepać. Gdyby miał nieco bardziej umięśnione gałki oczne, z pewnością wyrwałby je z tego, na czym się trzymają, i zajrzał sobie w głąb czaszki. To bez sensu. Jak bardzo by nie próbował, nie mógł zobaczyć rozcięcia na własnej skroni. Tym bardziej, że po chwili lewe oko zalała mu krew. Naprawdę obfita kałuża krwi.

      Wtedy przyszedł czas na etap numer trzy. Do gnidziej skroni należało przytknąć szklaną, gorącą bańkę. Bańka zassała się bez problemu, bo wcześniej drań poznał moje zdolności fryzjerskie. Właśnie tak. Bańka przylgnęła do wygolonej, choć obryzganej krwią skóry.

      Krok czwarty polegał na przytknięciu do zakończenia bańki specjalnego tłoczka, który miał odpompowywać z niej powietrze.

      Jedno pociągnięcie – krew z tętnicy bryzgnęła jeszcze mocniej.

      Drugie pociągnięcie – razem z bryzgnięciem krwi uwypukliło się rozcięcie skóry.

      Trzecie pociągnięcie – zakrwawiona, rozcięta skóra uwypukliła się jeszcze bardziej, ukazując błonkę, która pokrywała czaszkę. Otwór tętnicy przypominał dziurkę w czarnej słomce. Zamiast soku porzeczkowego serwowano przez nią koktajl z żywej krwi. Gdyby się nieco napracować, można by go podawać jak hit amerykańskich koledżów – piwo pod ciśnieniem.

      Smaczne i zdrowe. O smaku forsy.

      Przełknij ten słodki posmak i słuchaj dalej.

      Czwarte pociągnięcie – rozcięta skóra naprężyła się jak wypychany palcem worek foliowy, nabrzmiała i… pękła. Oderwała się, poszerzając nacięcie, a do wnętrza bańki zassały się drobinki tkanki, skrzepy i jeszcze więcej krwi. Naprawdę mnóstwo krwi.

      Na to wspomnienie nie potrafię


Скачать книгу