Pokój motyli. Lucinda Riley

Pokój motyli - Lucinda Riley


Скачать книгу
dalej przez trawnik, by po chwili zniknąć za wysokim żywopłotem. Kierował się do rotundy, która ze swoją wieżyczką z żółtej piaskowej cegły była najpiękniejszym baśniowym zamkiem dla baśniowych ludzi i ich przyjaciół, motyli. Tata spędzał tam sporo czasu. Sam. Mnie wolno było zaglądać tylko do niewielkiego okrągłego pomieszczenia za frontowymi drzwiami, gdy Maman prosiła, żebym zawołała tatę na obiad. Było tam bardzo ciemno i pachniało stęchłymi skarpetkami.

      W tym miejscu tata przechowywał swój, jak to nazywał, „zewnętrzny ekwipunek”. Rakiety tenisowe walały się przy ścianach wraz ze słupkami do krykieta i ubłoconymi kaloszami. Nigdy nie zostałam zaproszona na górę, dokąd prowadziły kręte schody, wijące się aż do szczytu (wiedziałam o tym, bo po kryjomu weszłam kiedyś po nich, gdy Maman zawołała tatę, by odebrał w domu telefon). Byłam bardzo rozczarowana, bo zdążył zamknąć duże dębowe drzwi, które odkryłam na górze. Choć swoimi małymi dłońmi z całych sił starałam się przekręcić gałkę, trzymały mocno. Wiedziałam, że w odróżnieniu od pomieszczenia na dole, górny pokój ma wiele okien, bo widać je było z zewnątrz. Rotunda przypominała mi trochę latarnię morską w Southwold, tyle że ze złotą koroną na szczycie zamiast jaskrawo świecących lamp.

      Kiedy wchodziłam na schody tarasu, patrząc na piękne jasne ceglane ściany naszego domu, z rzędami okien, wokół których wiły się jasnozielone pędy glicynii, westchnęłam radośnie. Do lunchu było nakryte na zewnątrz. Na stole z kutego żelaza, pozieleniałym ze starości, zauważyłam tylko trzy podkładki i szklanki na wodę, co oznaczało, że zjemy sami. Bardzo wyjątkowa sytuacja. Pomyślałam, że wspaniale będzie mieć i Maman, i tatę wyłącznie dla siebie. Weszłam przez szerokie drzwi do salonu i pobiegłam między pokrytymi jedwabnym adamaszkiem kanapami, które stały przed ogromnym kominkiem o marmurowym obramowaniu – był tak wielki, że zeszłej Gwiazdki Święty Mikołaj zdołał tamtędy przepchać błyszczący czerwony rower. Potem śmignęłam labiryntem korytarzy do toalety na parterze. Zamknęłam za sobą drzwi, po czym obiema dłońmi odkręciłam duży srebrny kran i dokładnie umyłam ręce. Stanęłam na palcach i przejrzałam się w lustrze, żeby sprawdzić, czy nie mam ubrudzonej buzi. Maman przywiązywała wielką wagę do wyglądu – tata mówił, że to z powodu jej francuskiego pochodzenia. Jeśli siadaliśmy do stołu byle jak ubrani czy nieuczesani, kończyło się to wielką burą.

      Jednak nawet ona nie umiała poradzić sobie z moimi brązowymi niesfornymi lokami, które wiecznie wymykały mi się z ciasno splecionych warkoczyków, pojawiały się przy szyi i wyskakiwały spod spinek, które miały je trzymać z daleka od czoła. Kiedy tata któregoś wieczoru układał mnie do snu, poprosiłam, żeby pożyczył mi trochę swojego olejku, bo myślałam, że to pomoże. Ale on tylko się roześmiał, nakręcając sobie na palec jeden z moich loków. „Nie będziesz tego używała – powiedział. – Uwielbiam twoje kręcone włosy, kochanie, i gdyby to ode mnie zależało, zawsze nosiłabyś je rozpuszczone”.

      Idąc przez korytarz, znów pomyślałam, że bardzo chciałabym mieć takie włosy jak Maman. Gładkie, proste, blond. W kolorze białych czekoladek, które podawała do kawy po obiedzie. Moje były bardziej jak café au lait. Tak przynajmniej mówiła Maman. Mnie ich kolor wydawał się mysi.

      – Jesteś wreszcie – powiedziała Maman, kiedy wyszłam na taras. – Gdzie masz kapelusz?

      – Och, musiałam go zostawić gdzieś w ogrodzie, kiedy łapaliśmy z tatą motyle.

      – Ile razy mówiłam ci, że spalisz twarz i pomarszczysz się jak stare jabłko – skarciła mnie, gdy usiadłam. – Będziesz wyglądała na sześćdziesiąt lat, mając czterdzieści.

      – Tak, mamo – przyznałam, myśląc, że czterdzieści to też strasznie dużo i wtedy na pewno nie będę się już tym przejmować.

      – Jak się ma w ten piękny dzień druga z moich najukochańszych kobiet?

      Na tarasie pojawił się tata i z takim impetem porwał mamę w ramiona, że o mało nie upuściła na szarą kamienną posadzkę dzbanka z wodą, który trzymała w rękach.

      – Uważaj, Lawrence! – upomniała go, marszcząc brwi, nim wyrwała się z jego uścisku i postawiła dzbanek na stole.

      – Czy to nie cudowny dzień, żeby żyć? – Uśmiechnął się do niej i usiadł naprzeciw mnie. – Zapowiada się też piękna pogoda na weekend i na nasze przyjęcie.

      – Urządzamy przyjęcie? – zainteresowałam się, gdy mama zajmowała miejsce obok niego.

      – Tak, kochanie. Uznano, że twój ojciec jest już dość sprawny, by wrócić do swoich obowiązków, więc razem z mamą postanowiliśmy zabawić się trochę, póki tu jestem.

      Serce mi zamarło. Daisy – nasza gosposia do wszystkiego, bo reszta służby odeszła, by w związku z wojną spełnić swoją obywatelską powinność – podała mięso i rzodkiewki. Nie znosiłam rzodkiewek, ale tylko to zostało teraz w naszym ogrodzie warzywnym, bo większość z tego, co tam rosło, też pochłonęła wojna.

      – Na jak długo wyjedziesz, tatusiu? – spytałam piskliwym głosem, bo strasznie ścisnęło mnie w gardle, zupełnie jakby utknęła mi tam rzodkiewka. Wiedziałam, że lada chwila mogę się rozpłakać.

      – Och, teraz to już nie potrwa długo. Wszyscy wiedzą, że barbarzyńcy skazani są na przegraną, ale muszę pomóc w zadaniu ostatniego pchnięcia. Nie mogę zawieść moich towarzyszy broni, prawda?

      – No tak, tato – zdołałam wydukać bez przekonania. – Ale nie zostaniesz znów ranny?

      – Nie, chérie. Twój tata jest niezniszczalny, prawda, Lawrence?

      Patrzyłam, jak mama zmusza się do lekkiego uśmiechu, zerkając na ojca, i pomyślałam, że ona martwi się tak samo jak ja.

      – Racja, kochanie – potwierdził, kładąc dłoń na jej ręce i ściskając ją. – Nic złego mi się nie stanie.

      *

      – Tatusiu? – zagadnęłam ojca następnego dnia przy śniadaniu, ostrożnie maczając w jajku paski grzanek. – Tak dziś gorąco. Moglibyśmy pojechać na plażę? Dawno tam nie byliśmy.

      Widziałam, jak tata zerknął na mamę, ale ona czytała właśnie swoje listy nad filiżanką café au lait i chyba tego nie zauważyła. Zawsze dostawała mnóstwo listów z Francji. Napisanych na cieniuteńkim papierze, cieńszym nawet od skrzydeł motyli. To pasowało do Maman, bo wszystko w niej było delikatne i filigranowe.

      – Tatusiu? I co z tą plażą? – nie dawałam za wygraną.

      – Kochanie ty moje… Obawiam się, że na razie plaża to niewłaściwe miejsce do zabawy. Pełno tam drutów kolczastych i min. Pamiętasz, jak tłumaczyłem ci, co się stało w Southwold w zeszłym miesiącu?

      – Tak, tato.

      Wzdrygnęłam się na wspomnienie tego, jak Daisy zaprowadziła mnie do schronu Andersona (myślałam wtedy, że nazywa się tak, bo to nasze nazwisko, i bardzo się zdziwiłam, kiedy Mabel powiedziała mi, że jej rodzina też ma schron Andersona, a przecież oni nazywali się Price). Miałam wrażenie, że na niebie szaleje burza, przez te grzmoty i błyskawice, ale tatuś powiedział, że to nie Bóg je zesłał, tylko Hitler. W schronie siedzieliśmy skuleni, jedno obok drugiego. Tata zaproponował, byśmy udawali, że jesteśmy rodziną jeży, i żebym się zwinęła w kłębek jak małe jeżątko. Maman rozgniewała się na niego, że nazwał mnie jeżątkiem, ale ja już je udawałam. Zwierzaczka, który kryje się pod ziemią, gdy na jej powierzchni walczą ludzie. Wreszcie okropne hałasy ustały. Tata powiedział, że możemy wracać do łóżek, a mnie smutno było znów kłaść się do mojego człowieczego łóżka, samej. Wolałabym zostać razem z rodzicami w naszej norce.

      Następnego ranka zastałam w kuchni płaczącą


Скачать книгу