Najmilszy prezent. Agnieszka Krawczyk
Flora poczuła się więc rozgrzeszona i zabrała wolumin do domu. Najpierw starannie go osuszyła, wkładając pomiędzy karty gazety, a potem wietrząc odpowiednio długo. Wyczyściła mu też oprawę i kiedy całkowicie wysechł, obejrzała z dużym zadowoleniem. Kaligrafia. Zawsze marzyła, żeby się jej nauczyć i oto wreszcie los dał jej szansę. Wynalazła w domu stare pióro ze srebrną obsadką i zaczęła ćwiczyć. Doszła do takiej biegłości, że żaden artysta nie powstydziłby się tak kształtnych liter. Nauczyła się też robić sama atramenty i farby roślinne z kwiatów i ziół, bo te, które można było dostać w sklepach, przestały jej wystarczać. Przez cały letni sezon zbierała zapamiętale kaczeńce, maki, korę brzozy, lebiodkę, a potem godzinami gotowała wywary, dodając odczynników, żeby utrwalić kolor. Mało kto wie, jak pożyteczny jest chociażby korzeń przytulii – daje żółty lub czerwony barwnik, a po dodaniu octu: niebieski. Musiała się jednak spieszyć – barwniki naturalne nie były tak trwałe jak chemiczne, miały określoną w czasie przydatność. Widziała jednak coś kuszącego w myśli, że jej zapiski będą powoli nikły, aż staną się prawie zupełnie niewidoczne i papierowa karta odzyska swój nieskazitelny blask.
Jak w życiu – dumała Flora. Wszystko przemija, rozsypuje się, traci wyrazistość, aż pozostaje wyłącznie niewyraźnym wspomnieniem. Zarówno gdy jest dobre, jak i wtedy, gdy jest złe.
Teraz jednak w swoich pożegnalnych listach pragnęła wykorzystać jak najtrwalsze barwy. Żeby wspomnienie o niej pozostało na dłużej.
– O, pani Flora Majewska – przywitała ją urzędniczka na poczcie. To prawda, starsza pani była tu częstym gościem, bo wielokrotnie sama odbierała paczki. Zamawiała różne drobiazgi i lubiła po nie wychodzić z domu.
– Ma pani moją przesyłkę? – spytała.
Pracownica poczty skinęła głową. Z zaplecza wyniosła nie bez wysiłku pakunek, niewielki, ale najwyraźniej ciężki.
– Jak pani to weźmie? Może lepiej było zamówić do domu, a nie z odbiorem u nas?
– Dam radę. Zmieści się do mojej torby. Proszę zobaczyć. – Starsza pani zademonstrowała pojemność wózka, wsuwając paczkę do środka.
– Rzeczywiście pomysłowe. – Urzędniczka pokiwała głową. – Choć przyznam, że samochód lepiej rozwiązałby sprawę.
Flora uśmiechnęła się. Nie posiadała nigdy auta i nie sądziła, że jest jej w ogóle potrzebne. Uroczyn był maleńką miejscowością, gdzie wszystko pozostawało w zasięgu: niewielki Ryneczek, sklepy i różne urzędy. Nie czuła potrzeby zapuszczać się dalej.
Do czasu – pomyślała o swojej decyzji w sprawie przeprowadzki. Dom, który wybrała, mieścił się wprawdzie niedaleko, ale jednak w innym miasteczku. Dojazd był dobry, pociągiem, i każdy, kto zechce, może ją odwiedzać, ale czy starczy im determinacji?
– Potrzebuje pani jeszcze czegoś? Znaczków? Niedługo dostaniemy kartki na święta, mogę odłożyć jakieś ciekawe.
Flora się uśmiechnęła.
– Dziękuję. Nie potrzebuję kartek. Jak zwykle zresztą.
– Ach, tak? Nie rozsyła pani?
– Wręcz przeciwnie. Tylko robię je sama.
– Naprawdę? – zdumiała się kobieta. – Nigdy pani nie mówiła. Istotnie, kupuje pani sporo znaczków przed świętami, ale nie sądziłam, że wkłada pani tyle pracy we własnoręczne wykonywanie pocztówek.
– Lubię to zajęcie – wyjaśniła starsza pani i uśmiechnęła się przyjaźnie. Na końcu języka miała jeszcze stwierdzenie: „Lubię ludzi”, ale się powstrzymała.
Czy naprawdę lubiła ich wszystkich? Te dwadzieścia jeden osób mieszkających w ośmiu domach w pobliżu jej własnego? Musiałaby się uczciwie zastanowić. Z pewnością żywiła ciepłe uczucia względem Jolanty Cieplik, postawnej kobiety o mocnym i nieznoszącym sprzeciwu głosie, która jakiś czas temu przeszła na emeryturę i – jak mawiała – zrobiła to z wielką ulgą. Jola zawsze i w każdych okolicznościach mówiła to, co myśli, nie przejmując się, jak może zostać odebrana jej szczerość. Nie była przy tym złośliwa czy uszczypliwa, po prostu nie kryła się ze swoimi poglądami. U mnie co w sercu, to języku – powtarzała zawsze, dodając, że wie, iż za niektóre swoje wypowiedzi będzie musiała odpokutować. Flora uważała, że tacy ludzie, jak Jolanta, są w społeczeństwie bardzo potrzebni. Nie pozwalają mu utonąć w nieszczerości pojmowanej jako zbytnia delikatność, a będącej tak naprawdę próbą zafałszowania obrazu świata. Nie musimy być dla siebie przesadnie mili – medytowała Flora. Przecież zupełnie nie o to chodzi. Idzie o poczucie bezpieczeństwa i zaufanie, że ktoś szczerze powie nam, co mu się w nas nie podoba, w czym błądzimy, nie ubierając tego w ostrożnie dobierane słowa, które nic nie znaczą.
To wszystko nie odnosiło się z kolei do innej sąsiadki, względem której Flora miała mieszane uczucia – Ewy Zięby mieszkającej po sąsiedzku z Jolą. Ewa także była szczera, może nawet za bardzo, bo nigdy nie przepuszczała okazji do wyrażania swojego zdania. Jednak podczas gdy z Jolantą dało się normalnie podyskutować, pani Ziębowa nie znosiła sprzeciwu. A już z pewnością nie tolerowała krytyki na swój temat. Wyobrażała sobie, że jest pokojowo nastawiona do świata i uczynna we wszystkich działaniach, podczas gdy w istocie była apodyktyczna i nadmiernie pryncypialna. Wszystko wiedziała najlepiej i – co gorsza – starała się uszczęśliwiać każdego tą wiedzą. Uważała, że dla dobra ludzkości powinna wytykać jej błędy i proponować ścieżkę naprawy. W sobie nie dostrzegała jednak żadnych uchybień, a ewentualne wymówki przyjmowała z zaskoczeniem. Jak ludzie mogą być tak niewdzięczni i małostkowi? – mawiała często do męża, Seweryna, który od energicznej żony odpoczywał głównie w pracy. Ich syn, Borys, ukochane dziecko matki, który aktualnie studiował w Warszawie, z rzadka przyjeżdżał do domu ku wielkiemu rozczarowaniu rodzicielki, chętnej, by się nim pochwalić.
Ostatni dom po lewej, położony naprzeciw posesji Majewskiej, zajmował Zygmunt Wyrwa, człowiek osobliwie małomówny i tym samym stanowiący dla Flory pewną zagadkę. Przyjaźniła się z jego żoną, Adelą, ale słabo znała jego samego. Po śmierci Adeli wszystko w tej rodzinie się skomplikowało: jedyny syn wyprowadził się z domu, zrywając kontakty z ojcem. Zygmunt nie wydawał się być złym człowiekiem, tylko nieszczęśliwym i zniszczonym przez życie. Odnosiło się wrażenie, że nie życzy sobie za bardzo kontaktów sąsiedzkich. Podobnie zresztą jak nowy lekarz Paweł Zaruski, który sprowadził się tutaj w lecie, wynajmując dom po rodzinie Dońców. Flora niewiele o nim wiedziała, widywała go jednak często, jak przejeżdżał swoim szosowym rowerem ulicę Wierzbową w kierunku lasu.
Oprócz tych lokatorów mieszkały tu jeszcze trzy rodziny, każda dziwna, ale na swój sposób interesująca. W pierwszym domu po lewej stronie ulicy rezydowali Jawińscy, ale chyba niezbyt dobrze się u nich działo. Panował tam dziwny smutek, milczenie i obojętność. Familia Bekierskich, którzy zajmowali bodaj największy dom na Wierzbowej i sąsiadowali z Florą przez ogrodzenie, była z kolei liczna i hałaśliwa. Nie utrzymywali kontaktów z sąsiadami, zajęci sobą i rozmaitymi interesami prowadzonymi przez głowę rodu – Dariusza. Kręciło się tam kilkoro dzieci, żona gospodarza oraz teściowa, choć tę ostatnią Flora rzadko widywała. Bekierscy woleli trzymać się razem i obracać w swoim świecie zamożnych i zadowolonych ze swego życia rodzin. Dwa domy dalej mieszkała Patrycja Konopińska z mężem i córką. Flora odruchowo przyspieszała, mijając posesję usytuowaną na samym rogu ulicy, w miejscu, gdzie rozszerzała się ona w kierunku Ryneczku. Kiedy odchodziła na emeryturę z miejscowej biblioteki, Patrycja już tam rządziła jako dyrektorka. Nie można powiedzieć, by się nie lubiły, ich stosunki należały jednak do chłodnych. Flora doceniała przebojowość i energię Patrycji, lecz nie potrafiła się z nią dogadać. Konopińska – nastawiona na efektywność