Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski

Ciężar nieważkości. - Mirosław Hermaszewski


Скачать книгу
anioł

      ujrzał wśród ognia krwi i płaczu

      malutkie dziecko

      skrzydłami je osłaniał

      pilnował do rana

      aż zrozpaczona je znalazła matka

      szepnął anioł chłopcu

      nie lękaj się

      przeżyjesz pożogę

      przyjdzie taki czas

      że ja ciebie

      w gwiezdną poprowadzę drogę

      będziesz silny zdrowy

      ty zaniesiesz w przestworza

      polską mowę

      i wygnańców z rubieży

      tęsknoty kresowe

Barbara Czerepok – Wołów

      CZĘŚĆ DRUGA

      celuję stromo w czerń nieba

      Z życia uczyń marzenie i przemień je w rzeczywistość.

Antoine de Saint-Exupéry

      OD SZYBOWCA DO ODRZUTOWCA

      Jesienią 1948 roku mój starszy brat Władysław rozpoczął edukację lotniczą – został podchorążym Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Kiedy po roku nieobecności pojawił się w domu, nie śmiałem podejść do niego, był inny – postawny, wysoki, mężny, w stalowym mundurze lotnika. Wesoły i uśmiechnięty, opowiadał o samolotach i lataniu. Pachniał innym, tajemniczym światem. To już nie był Władzio, który z Wołowa z siostrą Aliną jeździł do pracy w cukrowni w Malczycach rowerem bez jednego pedału i jednej opony; i to nie ten sam Władzio, który ucząc się w liceum, pracował – nalewał benzynę z dystrybutora. Teraz to był Władek – lotnik. Ja także chciałem być taki jak On.

      Mama pracowała ciężko, trudno jej było utrzymać gromadkę dzieciaków. By ulżyć mamie, stryj Kazimierz zabrał mnie „na odkarmienie” do Krajenki koło Złotowa. Trafiłem do dostatniego domu, gdzie otoczyła mnie życzliwość stryja oraz wymagającej stryjenki Kornelii, która była sroga, ale kochała mnie jak swojego. Świadectwo ukończenia pierwszej klasy uzyskałem w Krajence. Wakacje spędziłem w Wołowie.

      Lata szkolne były beztroskie. Szkoła dożywiała mlekiem z „Unry”, tranem i bułką. Wiedzę o lotnictwie czerpałem z prenumerowanych czasopism, a „Skrzydlatą Polskę” czytałem regularnie od 1951 roku. Pozyskana wiedza rozpalała moją wyobraźnię. Pomny opowiadań brata i wpatrzony w fotografie pilotów wojennych, ustawiałem na łóżku krzesła w tak przemyślny sposób, by moja pozycja imitowała stromy lot wznoszący. Leżąc na krześle, widziałem siebie w kabinie myśliwca mknącego w błękit. Wówczas była to moja najwspanialsza zabawa, której oddawałem się godzinami. Zakradałem się też z kolegami na złomowisko. Wsiadałem do kabiny zawleczonego tam samolotu. Poruszałem sterami – mrucząc sobie pod nosem, leciałem. Samolot miał czarne krzyże na skrzydłach i dużo „zegarów” w kabinie, które tłukliśmy zapamiętale, bo były niemieckie. Dziś, gdy to wspominam, czuję wstyd, bo to przecież był najprawdziwszy myśliwiec – Messerschmitt-109.

      Kiedy miałem 10 lat, byłem chłopcem chudym i mizernym. Moja postura pasowała jak ulał do roli Janka Muzykanta z noweli Henryka Sienkiewicza, tak uznała moja nauczycielka. Na moje szczęście mama, dowiedziawszy się o planowanym debiucie teatralnym w roli Janka, w przeddzień premiery bardzo skutecznie i energicznie zaprotestowała. Myślę, że jej matczyna duma została urażona porównaniem najmłodszej latorośli do „małego, wychudłego z oczyma jasnymi” dziecka. Dzięki temu uratowała mnie od kariery aktorskiej. Pozostałem z marzeniami o lataniu, co potwierdziłem swoją obecnością na łąkach z własnoręcznie zbudowanym dużym latawcem skrzynkowym. Publiczność dopisywała, był niezły teatr i nawet oklaski, kiedy zapadała kurtyna, czyli wtedy, gdy mój latawiec, wywinąwszy efektownego kozła, z fasonem trzasnął w ziemię. W tym teatrzyku czułem się dobrze, a przedstawienia z czasem były coraz ciekawsze, za aktorów miałem całą plejadę modeli szybowców, balony na ogrzane powietrze i modele z napędem gumowym, które sam robiłem.

      Wśród moich kolegów w sprawach modelarstwa i lotnictwa byłem niekwestionowanym autorytetem, tym bardziej że mój brat Władysław był znanym i wybijającym się pilotem. Słyszałem o nim w radio i chłonąłem szum jego samolotu na defiladach, pisano w gazetach o „przodującym oficerze pilocie Władysławie Hermaszewskim”. Pojawiła się też czytanka w podręczniku do języka polskiego dla czwartych klas: „Jak mały Władzio został lotnikiem”. Z tego podręcznika uczyły dzieci moje siostry nauczycielki Alina i Sabina. W gazecie „Skrzydła Wolności” z 1951 roku ujrzałem zdjęcie brata i kilku pilotów. Pisano wówczas: „Cała Polska dziś zna nazwiska lotników – mistrzów eksploatacji nowoczesnego sprzętu… oni strzegą polskiego nieba”. Największe wrażenie wywarła na mnie informacja z lotniczego tygodnika „Skrzydła i Motor”. „Władek Hermaszewski jest jeszcze młodzikiem – ZMP-owiec, syn chłopa, któremu faszyści spalili dom i zamordowali ojca za współpracę z radzieckimi partyzantami”. Dowiedziałem się, że „Władek lata na odrzutowcach tak, jakby od zawsze siedział za sterami. Mniej wychodzi do miasta, więcej czasu spędza w salach wykładowych – tak Hermaszewski skromnie określa źródła swoich sukcesów”. Zapamiętałem te słowa. Gdy w 1961 roku zostałem podchorążym Oficerskiej Szkoły Lotniczej, postępowałem według tej reguły. Opłaciło się.

      W 1954 roku z wypiekami na twarzy po raz pierwszy przyjechałem z mamą do Warszawy na zaproszenie Władka. Mieszkał w ładnym dwupokojowym mieszkanku na Bemowie, tuż przy pętli tramwajowej dwudziestki, czyli blisko lotniska. Bez względu na porę dnia, gdy tylko usłyszałem świst turbiny silnika odrzutowego, rzucałem się biegiem w stronę lotniska, tam przy płocie zapadałem w krzakach i chłonąłem jego atmosferę. Samoloty były tuż-tuż, 20–30 metrów ode mnie. Po paru godzinach odnajdywała mnie mama z rondelkiem pierogów lub jakąś zupką. Bywało, że nie wracałem na kolację, bo loty w nocy były jeszcze bardziej fascynujące. Po zawarciu znajomości z żołnierzami dostawałem od nich menażkę z kaszą i kotletem, który uwielbiam do dziś, później przemycali mnie przez płot. Pozwalano mi na drobne prace przy samolotach.

      Po latach wielokrotnie lądowałem na lotnisku Babice bojowym samolotem i gdy kołowałem koło mojego posterunku, zatrzymywałem na moment samolot i salutowałem.

      Pobierając naukę w liceum ogólnokształcącym, zająłem się modelarstwem redukcyjnym, w pokoiku na poddaszu urządziłem małą modelarnię, w której spędzałem każdą wolną chwilę. Każdy wymarzony model po dokładnych jego studiach techniczno-historycznych w ciągu paru tygodni zmieniał się z klocka lipy wyciętej w pobliskim parku w obiekt marzeń. Kolekcja modeli rosła i kolekcja słabszych ocen też. Moje myśli stale były obecne w kabinie szybowca, bo po wakacjach i ukończeniu dziesiątej klasy wróciłem dumny z odznaką pilota szybowcowego. Gdy robiłem pierwsze podskoki na szybowcu, Władek nad polami Grunwaldu w 550. rocznicę sławnej wiktorii prowadził nieprawdopodobnie złożoną grupę 64 myśliwców w szyku wielkiej szachownicy – tafli. Ja go podziwiałem, podziwiała go cała Polska i lotnicy na świecie.

      W liceum miałem świetnych nauczycieli: z języka polskiego panią prof. Mickiewicz, z fizyki wspaniałego prof. Żebrowskiego, z historii prof. Hajdo, z matematyki prof. Pieślak. Ceniłem bardzo życiowe rady uczącego propedeutyki filozofii ks. Proboszcza Bosaka. Moi wychowawcy rozumieli moją pasję, ale nie bardzo wyobrażali sobie mnie w roli lotnika. Trzcinka sama nie może latać – mawiali niektórzy. Podobnego zdania była powiatowa komisja poborowa, przed którą stanąłem. Pokpiwali ze mnie, ale nie to było najgorsze. Uznali, że nie nadaję się do wojska – dostałem kategorię C, oznaczającą ograniczoną przydatność dla armii. Na mój argument, że latam na szybowcach, rechotali jeszcze głośniej. Mój świat zawalił się.

      Po latach jeden


Скачать книгу