Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов


Скачать книгу
do ciem­nego kory­ta­rza, skąpo roz­ja­śnio­nego przy­ćmio­nym świa­tłem elek­trycz­nej żarówki, prze­szedł obok drzwi pro­wa­dzą­cych do miesz­kań. W końcu kory­ta­rza znaj­do­wała się komórka; Waśka, napie­ra­jąc na drzwi, otwo­rzył je i prze­stą­pił przez próg. W komórce stały worki z cebulą, a może z solą. Waśka roze­rwał jeden z wor­ków – kasza. Ze zło­ścią, pod­nie­cony, naparł bar­kiem i odwa­lił worek na bok – pod spodem leżały zamro­żone tusze świń. Waśka wes­tchnął z rado­ści, zabra­kło mu jed­nak sił, aby ode­rwać cho­ciaż kawa­łek od tuszy. Lecz dalej pod wor­kami leżały zamro­żone tuszki pro­siąt i Waśka prze­stał już cokol­wiek widzieć. Ode­rwał jedno przy­mar­z­nięte pro­się i trzy­ma­jąc je w rękach jak lalkę czy dziecko, ruszył w kie­runku wyj­ścia.

      Ale już z miesz­kań wycho­dzili ludzie i biały żar świa­tła napeł­nił kory­tarz. Ktoś krzyk­nął: „Stój!” i rzu­cił się Waśce do nóg. Waśka usko­czył, trzy­ma­jąc mocno pro­się, i wybiegł na zewnątrz. Pomknęli za nim miesz­kańcy domu. Ktoś strze­lił w ślad za nim, ktoś inny ryczał jak zwie­rzę, a Waśka leciał, nie zwa­ża­jąc na nic i niczego nie widząc. Po paru minu­tach spo­strzegł, że nogi same go niosą w kie­runku jedy­nego pań­stwo­wego budynku, który znał w osie­dlu – do Zarządu Dele­ga­tur Wita­mi­no­wych; w jed­nej takiej Waśka pra­co­wał jako zbie­racz cedrowca.

      Pogoń zbli­żała się. Waśka wbiegł do przed­sionka, ode­pchnął dyżur­nego i pomknął wzdłuż kory­ta­rza. Za nim dud­niły kroki tłumu prze­śla­dow­ców. Waśka wpadł do gabi­netu zawia­du­ją­cego dzia­łal­no­ścią kul­tu­ralną i wyle­ciał przez dru­gie drzwi – do czer­wo­nego kącika. Dalej nie było gdzie ucie­kać. Waśka teraz dopiero spo­strzegł, że zgu­bił czapkę. Zamro­żony pro­siak wciąż jesz­cze był w jego rękach. Waśka zło­żył go na pod­ło­dze, obró­cił masywne ławki i zagro­dził nimi drzwi. Zawlókł tam rów­nież coś, co było kate­drą czy try­buną… Ktoś ruszył drzwiami i zapa­dła cisza. Wtedy Waśka siadł na pod­ło­dze, chwy­cił w obie ręce pro­siaka i suro­wego, zamar­z­nię­tego począł gryźć, gryźć, gryźć…

      Gdy po zawe­zwa­niu oddziału żoł­nie­rzy otwo­rzono drzwi i roze­brano bary­kadę, Waśka zdą­żył już zjeść pół pro­siaka.

      SERA­FIN

      List leżał na czar­nym, zakop­co­nym stole niczym kawa­łek lodu. Drzwiczki zro­bio­nego z bla­sza­nej beczki pieca były otwarte, węgiel jarzył się w nim podobny do kon­fi­tury z boró­wek w kon­ser­wo­wej puszce i ten kawa­łek lodu powi­nien był się roz­to­pić, sto­czyć się, znik­nąć. Jed­nakże lód nie top­niał i Sera­fin zląkł się, zro­zu­miaw­szy, że to nie lód, lecz list, i to list wła­śnie do niego, do Sera­fina. Sera­fin lękał się listów, zwłasz­cza tych nie­opła­ca­nych, ze służ­bo­wymi pie­czę­ciami. Wycho­wał się w wio­sce, gdzie po dziś dzień otrzy­many czy wysłany, „wystu­kany” tele­gram mówi o tra­gicz­nym zda­rze­niu: pogrze­bie, śmierci, cięż­kiej cho­ro­bie.

      List leżał na stole Sera­fina odwró­cony adre­sową stroną do dołu. Roz­wią­zu­jąc sza­lik i roz­pi­na­jąc zesztyw­niały od mrozu barani kożuch, Sera­fin spo­glą­dał na kopertę, nie odry­wa­jąc od niej oczu.

      Odje­chał już na odle­głość dwu­na­stu tysięcy wiorst, za wyso­kie góry i sine morza, chcąc o wszyst­kim zapo­mnieć i wszystko prze­ba­czyć. Jed­nakże prze­szłość nie chce pozo­sta­wić go w spo­koju. List przy­szedł spoza gór, z tego nie­za­po­mnia­nego jesz­cze świata, skąd wie­ziono go pocią­giem, samo­lo­tem, paro­stat­kiem, samo­cho­dem, wresz­cie reni­fe­rami – aż do tego osie­dla, gdzie się schro­nił. I oto list jest tutaj, w maleń­kim labo­ra­to­rium che­micz­nym, w któ­rym Sera­fin jest labo­ran­tem.

      Ściany wyko­nane z bier­wion, sufit i labo­ra­to­ryjne szafy poczer­niały nie ze sta­ro­ści, lecz od cało­do­bo­wego pale­nia w piecu; i dla­tego wnę­trze domku wygląda jak wiej­ska izba. Kwa­dra­towe okienka labo­ra­to­rium podobne są do okie­nek wyko­ny­wa­nych za cza­sów Pio­tra Wiel­kiego z miki. Szkło pocho­dzi z kopalni. Oprawa okienna wyko­nana jest w postaci drob­nej kraty, tak aby wyko­rzy­stać każdy naj­mniej­szy odła­mek szkła, a w razie potrzeby nawet roz­bitą butelkę.

      Żółta, elek­tryczna lampka, zwi­sa­jąca pod aba­żu­rem z drew­nia­nej belki, podobna była do samo­bójcy. Jej świa­tło to ciem­niało, to znów roz­ja­rzało się – w elek­trowni zamiast agre­ga­tów pra­co­wały trak­tory.

      Sera­fin roze­brał się i przy­siadł u pieca, wciąż jesz­cze nie doty­ka­jąc koperty. Był w labo­ra­to­rium sam. Rok temu, gdy wyda­rzyło się to, co zazwy­czaj nazywa się „rodzin­nym nie­po­ro­zu­mie­niem”, on nie chciał ustą­pić. Wyje­chał na Daleką Pół­noc wcale nie dla­tego, żeby był roman­ty­kiem czy też czło­wie­kiem obo­wiązku. „Wielki rubel” też go nie inte­re­so­wał. Uwa­żał jed­nak, podob­nie jak tysiące filo­zo­fów i dzie­siątki zna­jo­mych oby­wa­teli, że roz­łąka nisz­czy miłość, że wior­sty i lata pora­dzą sobie z każ­dym nie­szczę­ściem.

      Minął rok, a w sercu Sera­fina nic się nie zmie­niło i trwa­łość tego uczu­cia po cichu go zdu­mie­wała. Prze­cież nie dla­tego, że prze­stał już roz­ma­wiać z kobie­tami. Cał­kiem po pro­stu ich nie było. Te zaś, które były, to żony wyso­kich naczel­ni­ków – klasy spo­łecz­nej nie­po­mier­nie odle­głej od labo­ranta Sera­fina. Każda z nich, dobrze odży­wiona dama, uwa­żała się za pięk­ność. I takie damy miesz­kały w osie­dlach, gdzie wię­cej było roz­ry­wek, a znawcy ich wdzię­ków byli bogatsi. Do tego zaś w osie­dlach tych było wielu woj­sko­wych, nie zagra­żał więc nagły gru­powy gwałt ze strony szo­fe­rów czy też błat­nia­ków-więź­niów (tego typu przy­padki zda­rzały się co rusz w dro­dze lub na małych odcin­kach robo­czych). Dla­tego pra­cow­nicy zwiadu geo­lo­gicz­nego i naczel­nicy łagrów pozo­sta­wiali swoje żony w dużych osie­dlach – w miej­scach, gdzie mani­kiu­rzystki dora­biały się mająt­ków.

      Była też druga strona medalu – „tęsk­nota ciała”. Oka­zało się, że nie jest ona tak straszna, jak myślał Sera­fin kie­dyś, w mło­do­ści. Cał­kiem po pro­stu trzeba było mniej o tym myśleć.

      W kopalni pra­co­wali więź­nio­wie i Sera­fin wie­lo­krot­nie patrzył na szare, aresz­tanc­kie sze­regi, wpeł­za­jące do głów­nej sztolni albo wypeł­za­jące z niej przy końcu zmiany.

      W labo­ra­to­rium pra­co­wało dwóch inży­nie­rów-więź­niów. Przy­pro­wa­dzali ich i odpro­wa­dzali kon­wo­jenci. Sera­fin oba­wiał się z nimi roz­ma­wiać, oni zaś zwra­cali się do niego tylko w spra­wach służ­bo­wych – o wyniki ana­lizy czy też próby. Odpo­wia­dał im, odwra­ca­jąc wzrok. Nastra­szono go jesz­cze przed­tem, w Moskwie, kiedy zgło­sił się do pracy na Dale­kiej Pół­nocy. Powie­dziano mu, że prze­by­wają tam groźni prze­stępcy i Sera­fin bał się nawet przy­nieść kawa­łek cukru czy też bia­łego chleba swoim towa­rzy­szom pracy. Zresztą uwa­żał na niego kie­row­nik labo­ra­to­rium Prie­snia­kow, kom­so­mo­lec, któ­remu zakrę­ciło się w gło­wie od wła­snej nie­zwy­kle wyso­kiej pen­sji i wyso­kiego sta­no­wi­ska, otrzy­ma­nego zaraz po skoń­cze­niu insty­tutu. Za swój główny obo­wią­zek uwa­żał on nad­zór poli­tyczny nad pra­cow­ni­kami – być może tego tylko


Скачать книгу