Oficer i szpieg. Robert Harris

Oficer i szpieg - Robert  Harris


Скачать книгу

      – Czy to prawda, że Armand du Paty maczał palce w sprawie Dreyfusa? – pyta znienacka Blanche z łóżka za moimi plecami.

      Ulotna chwila zamiera, znika. Nie muszę się odwracać. Doskonale widzę jej odbicie w szybie. Nadal beztrosko zatacza stopą kręgi w powietrzu.

      – Gdzie o tym usłyszałaś? – pytam.

      – A, to tylko Aimery wspomniał o tym dzisiaj wieczorem. – Szybko turla się na brzuch i gasi papierosa. – Skoro tak, to oczywiście znaczy, że ten biedny Żyd na pewno okaże się niewinny.

      Po raz pierwszy ktoś mi zasugerował, że Dreyfus może być niewinny. Jej nonszalancja przyprawia mnie o szok.

      – To nie jest temat do żartów, Blanche – ganię ją.

      – Kochanie, ależ ja nie żartuję! Jestem śmiertelnie poważna! – Poprawia sobie poduszkę i kładzie się na wznak, z rękami splecionymi za głową. – Wtedy myślałam, że to dziwne… ten sposób, w jaki publicznie zdarto z niego insygnia, jak zesłano go na bezludną wyspę… Nie wydaje ci się, że trochę tego za dużo? Powinnam była się domyślić, że stał za tym Armand du Paty! Może i ubiera się jak wojskowy, ale pod jego mundurem bije serce autorki romansów.

      Wybucham śmiechem.

      – No cóż, muszę ustąpić przed wyższością twojej wiedzy o tym, co dzieje się pod jego mundurem, moja droga – mówię. – Tak się jednak składa, że o sprawie Dreyfusa wiem więcej niż ty i wierz mi, dochodzenie prowadziło wielu innych oficerów, nie tylko twój były kochanek!

      W szybie widzę, jak posyła mi nadąsaną minkę; nie lubi, gdy się jej przypomina o przejawie braku smaku, jakim był jej romans z du Patym.

      – Georges, kiedy tak tam stoisz, wyglądasz dokładnie jak Jowisz. Bądź Dobrym Bogiem i wracaj do łóżka…

      * * *

      Rozmowa z Blanche lekko wytrąca mnie z równowagi. W mojej głowie kiełkuje odrobina… nie, nie nazwę tego wątpliwością, powiedzmy raczej, że to ciekawość, i dotycząca nie tyle winy Dreyfusa, ile kary. Zadaję sobie pytanie, w jakim celu nadal obstajemy przy tych absurdalnych i kosztownych korowodach związanych z jego więzieniem, wymagających zesłania na tę maleńką wysepkę czterech czy pięciu strażników, którzy siedzą tam z nim bez słowa, odcięci od świata. Na czym polega nasza polityka? Ile jeszcze godzin pracy biurokracji – w tym mojej – będą wymagały zarządzanie, inwigilacja oraz cenzura związane z jego karą?

      W miarę jak mijają tygodnie i miesiące, zatrzymuję te myśli dla siebie. Nadal dostaję raporty od Guénéego z rezultatami inwigilacji Lucie i Mathieu Dreyfusów, nic jednak z nich nie wynika. Czytam ich listy do więźnia (Mój drogi, kochany mężu, ile bezkresnych godzin, ile bolesnych dni przeżyliśmy od wybuchu tej katastrofy…) i jego odpowiedzi, przeważnie niedostarczane (Nic tak nie przygnębia, nic tak bardzo nie pozbawia energii serca i umysłu jak udręka tych długich okresów ciszy, kiedy nie słyszę ludzkiej mowy, nie widzę przyjaznych twarzy czy choćby przejawów sympatii…). Dostaję także kopie regularnych sprawozdań urzędników Ministerstwa Kolonii w Cayenne, którzy nadzorują stan zdrowia oraz morale skazańca: Więźniowi zadano pytanie, jak się czuje. „Chwilowo dobrze – odparł. – To tylko moje serce jest chore. Nic…” W tym momencie załamał się i płakał przez kwadrans (2 lipca 1895 r.).

      Więzień oświadczył: „Zanim opuściłem Francję, pułkownik du Paty de Clam obiecał mi, że zbada tę sprawę. Nie sądziłem, że zajmie to tyle czasu. Mam nadzieję, że uda się to przyśpieszyć” (15 sierpnia 1895 r.).

      Podczas rozmowy o tym, że nie dostaje listów, więzień rozpłakał się i rzekł: „Już od dziesięciu miesięcy przeżywam jakiś koszmar” (31 sierpnia 1895 r.).

      Więzień wybuchł nagle płaczem i oznajmił: „Długo już nie wytrzymam – pęknie mi serce”. Kiedy dostaje listy, zawsze płacze (2 września 1895 r.).

      Dzisiaj więzień przez wiele godzin siedział bez ruchu. Wieczorem uskarżał się na gwałtowne palpitacje serca połączone z częstymi napadami duszności. Poprosił o apteczkę z lekarstwami, by sam mógł ze sobą skończyć, kiedy już dłużej nie będzie mógł tego znieść (13 grudnia 1895 r.).

      Zimą stopniowo dostrzegam, że jednak mamy politykę wobec Dreyfusa, tyle że mi jej nie wyjaśniono, ani ustnie, ani na piśmie. Po prostu czekamy, aż umrze.

      ROZDZIAŁ SZÓSTY

      Pierwsza rocznica degradacji Dreyfusa, piątego stycznia 1896 roku, mija bez specjalnego zainteresowania prasy. Nie ma listów protestacyjnych, nikt nie demonstruje w jego obronie ani przeciwko niemu. Wygląda na to, że siedząc na tej swojej skale, popadł w zapomnienie. Nadchodzi wiosna; już od ośmiu miesięcy szefuję sekcji statystycznej i wszystko idzie jak po maśle.

      Aż tu nagle w marcu major Henry pyta, czy mógłby wpaść do mojego gabinetu. Oczy ma czerwone i zapuchnięte.

      – Henry, mój drogi, dobrze się czujesz? – pytam, odkładając czytane akta. – Co się stało?

      Staje przed moim biurkiem.

      – Niestety, muszę prosić o natychmiastowy urlop, pułkowniku. Kryzys w rodzinie.

      Każę mu zamknąć drzwi i usiąść.

      – Czy mogę jakoś pomóc? – pytam.

      – Niestety, panie pułkowniku, nic już nie da się zrobić – odpowiada. Wyciera nos w wielką chustkę. – Moja matka umiera.

      – No cóż, przykro mi to słyszeć. Czy ktoś się nią opiekuje? Gdzie ona mieszka?

      – Nad Marną. W małej wsi o nazwie Pogny.

      – Musi pan jechać do niej bez zwłoki, niech pan weźmie tyle urlopu, ile potrzeba. Swoją robotę zlećcie Lauthowi albo Junckowi. To rozkaz. Wiecie, matkę ma się tylko jedną.

      – Jest pan niezwykle uprzejmy, pułkowniku. – Wstaje, salutuje. Ciepło wymieniamy uścisk rąk, a ja proszę, żeby pozdrowił ode mnie matkę. Po jego wyjściu przez chwilę zastanawiam się, jaka jest ta żona hodowcy świń na równinie Marny i matka hałaśliwego syna żołnierza. Wyobrażam sobie, że nie miała łatwego życia.

      Przez mniej więcej tydzień nie oglądam swojego zastępcy, aż tu nagle pewnego dnia po południu ktoś puka do moich drzwi i do gabinetu wchodzi Henry, niosąc jeden z tych wypchanych rożków z brązowego papieru, które zawierają przesyłki od agentki Auguste.

      – Przepraszam, że przeszkadzam, panie pułkowniku. Muszę się śpieszyć, mam przesiadkę na inny pociąg. Chciałem tylko to podrzucić.

      Po ciężarze pakunku od razu poznaję, że zawiera więcej materiałów niż zwykle. Henry dostrzega moje zdziwienie.

      – Niestety, z powodu matki nie stawiłem się na nasze ostatnie spotkanie – wyznaje. – Dlatego załatwiłem z Auguste, żeby dostawa odbyła się dzisiaj, dla odmiany za dnia. Właśnie stamtąd przychodzę. Muszę wracać nad Marnę.

      Już mam na końcu języka reprymendę, kazałem mu przecież przekazać obowiązki Lauthowi albo Junckowi; w każdym razie któryś z naszych agentów z pewnością mógł się zgłosić po przesyłkę jak zwykle, po ciemku, nie narażając się na ryzyko wpadki. Poza tym święta zasada wywiadu głosi – na co major sam wielokrotnie zwracał mi uwagę – że im szybciej przetworzy się uzyskane informacje, tym większy z nich pożytek. Jednak Henry, który od tygodnia mało co spał, wygląda tak mizernie, że powstrzymuję się od komentarza. Życzę mu jedynie bon voyage i zamykam przesyłkę w kasie pancernej, gdzie ma czekać do rana, kiedy to zjawi się kapitan Lauth.

      Moje relacje z Lauthem nie posunęły się do przodu od dnia,


Скачать книгу