Niegrzeczne. Jacek Hołub
Nie chce wysłuchiwać uwag nauczycieli. Do sklepu ani na basen też go nie zabierze, bo Piotrek nie potrafi się zachować. To samo dotyczy terapii. W przychodni jest wiele gabinetów, nikt nie musi wiedzieć, że idzie z synem do psycholog czy psychiatry, ale się uparł. To ja załatwiam i umawiam wszystkie zajęcia, sama muszę pamiętać o terminach.
Do laryngologa też z nim nie poszedł. Bał się, że Piotrek zacznie szaleć w poczekalni. Kiedy mamy pójść do znajomych, mąż stawia warunek: idę albo ja, albo on. Pewnego razu powiedział, że ma nadzieję, że z naszego syna nie wyrośnie jakaś patologia. Najbardziej boli mnie to, że Paweł na każdym kroku pokazuje, że nie akceptuje zachowania Piotrka. Ja też bym chciała, żeby syn był spokojny i grzeczny, ale równocześnie zależy mi na tym, żeby czuł się kochany.
Mąż nie rozumie, że Piotr ma labilne emocje. Że nie myśli jak typowy ośmiolatek. Wścieka się, że powinien umieć się zachować, bo już jest dużym chłopakiem, że sam jest sobie winien, że nikt się nie chce z nim bawić. Piotrek reaguje na to krzykiem i płaczem. I spirala się nakręca. Paweł krzyczy, że Piotrek ma przestać, Piotrek krzyczy, że nie przestanie… Ojciec każe mu się zamknąć, on trzaska drzwiami.
Kiedyś Paweł stwierdził, że jak potrząśnie synem, to mu ta histeria przejdzie. Wiedziałam, że przemoc nie działa. Jego krzyki tylko nasilają histerię syna. Powiedziałam mu, że jak sobie nie radzi z atakami Piotrka, to ma po prostu wyjść z mieszkania. Lepiej żeby sobie poszedł, niż reagował agresją.
Mąż mnie krytykuje, że jestem dla syna zbyt łagodna, ale sam jest niekonsekwentny. Najpierw mu mówi, że już nigdy nie pozwoli mu oglądać telewizji albo grać na komputerze, a po dwudziestu minutach się zgadza. On sam jest uzależniony od gier i siedzi na telefonie. Woli, żeby Piotrek siedział przed telewizorem, inaczej sam musiałby się z nim bawić. Zdarza się, że grają w coś razem, są w jednej drużynie, ale najczęściej kończy się to kłótnią. Mąż bardzo chce wygrywać, a Piotrek nie jest jeszcze tak dobry z racji wieku. Paweł wkurza się na niego, że powinien zrobić coś tak czy tak, że wybrał złą broń albo źle zaatakował i przez niego przegrali, i mówi, że już więcej z nim grać nie będzie.
Mieszkamy w kamienicy na parterze. Mury są grube, sąsiedzi przywykli do awantur. Naloty MOPS-u i policji mamy od dwóch lat, mniej więcej co dwa tygodnie. Zaczęły się, kiedy Piotrek miał pięć i pół roku i zrobił się jeszcze bardziej krzykliwy i agresywny. Źle znosił słowa: „Nie możesz”, „Nie wolno”. Wrzeszczał, jakbym go obdzierała ze skóry. „Dlaczego mi nie wolno!!!” „Dlaczego mi tego nie dasz!!!” Potrafił krzyczeć w nieskończoność, raz za razem: „Ja tego chcę! Ja tego chcę! Ja tego chcę!”. Urządzał nam piekło. I coraz bardziej się nakręcał. Nie wiedziałam, jak reagować. Próbowałam go ignorować, żeby mu pokazać, że jego zachowanie nie robi na mnie wrażenia, i wychodziłam z pokoju. Wtedy z całej siły kopał w podłogę. „Dlaczego sobie poszłaś?! Dlaczego cię tu nie ma?!”
Kiedy próbowałam go uspokoić, wpadał w jeszcze większy szał.
Na początku było mi wstyd. Pracowniczki MOPS-u pukały do nas z zaskoczenia, nieraz o siódmej rano. Zaglądały nam do lodówki, sprawdzały, czy dzieci mają jedzenie, zerkały do szafek na ubrania, oglądały zabawki. Przeszukiwanie kuchni i odpowiadanie na pytania, dlaczego nie ma tego czy tamtego, to nic fajnego.
– A dlaczego dziecko je tylko jajka?
– Bo tylko to chce jeść.
Zupełnie jakbym nie chciała dać mu do jedzenia nic innego.
Musiałam wyjaśniać, dlaczego trzymamy w domu takie, a nie inne leki, a w barku jest alkohol. Pracownice socjalne wypytywały, gdzie pracujemy, ile zarabiamy, co robimy z pieniędzmi, czy mamy popłacone rachunki. Traktowały nas jak patologiczną rodzinę. Wyjaśniałam, że oboje pracujemy, jesteśmy wykształceni, ale usłyszałam, że w domach lekarzy też mogą się dziać złe rzeczy.
Pokazywałam im umowę o pracę, na szczęście jest tam napisane tylko „nauczyciel”. Dużo czasu upłynęło, zanim się przyznałam, że jestem katechetką. Panie nie skomentowały, tylko zmierzyły mnie wzrokiem.
Mąż w ich obecności jest spokojny, stara się nie odzywać. Wścieka się dopiero, kiedy wychodzą. Nigdy nie powiedział wprost, że to przez Piotrka mamy na głowie opiekę społeczną, ale dawał to do zrozumienia. Zawsze stawałam w obronie syna.
– No przecież Piotrek ich sam do siebie nie wzywał – mówiłam.
Panie z MOPS-u poszły do szkoły Piotrka. Wypytywały wychowawczynię, czy nie widziała czegoś niepokojącego, czy dziecko jest dobrze ubrane i czyste, czy nie ma siniaków, przynosi drugie śniadanie, ma odrobione lekcje. Rozmawiały o naszej rodzinie z sąsiadami. To było strasznie upokarzające. Przychodzą do nas jak do sąsiadów z budynku obok, u których dzień w dzień odbywają się pijaństwa i libacje. Gdyby nie to, że w ośrodku pomocy pracuje moja koleżanka, pewnie mielibyśmy naloty znacznie częściej. Ostatnio zaproponowałam paniom herbatę i zapytałam, czy im się nie nudzi tak do nas przychodzić. Przecież i tak wiedzą, co zastaną. Kiedyś w akcie bezsilności spytałam, czemu się nie zajmują rodzinami, w których jest patologia i alkohol. „Musimy sprawdzić każdy donos”.
Donosy piszą „życzliwi”, oburzeni tym, jak Piotrek zachowuje się w przychodni albo na ulicy. Żagań to małe miasteczko, ludzie wiedzą, gdzie mieszkamy. Zdarzało się, że ktoś dzwonił na policję, bo przechodził pod oknem, a Piotrek się wydzierał, jakbyśmy robili mu krzywdę. Gdy domaga się słodyczy, a powiem mu „nie”, potrafi wrzeszczeć na całe gardło, że nie daję mu jeść i umiera z głodu. Na początku było mi przykro. Teraz traktuję panie z opieki społecznej jak listonosza. Po pół roku takich kontroli każdy by się przyzwyczaił.
Najgorzej było przed diagnozą. Trudno mi było wytłumaczyć, że syn reaguje histerią, kiedy mu czegoś zabronimy. Teraz jest łatwiej, pokazuję paniom zaświadczenie od psychiatry i sobie myślę: „Odczepcie się ode mnie, nie robię mu nic złego”. Mówią, że okej. Każą mi tylko się podpisać, że były.
Kiedy zaszłam w kolejną ciążę, bałam się reakcji syna. Myślałam, że będzie zazdrosny, bo bawiąc się z młodszymi dziećmi, nigdy nie chciał się dzielić zabawkami. Nie wyobrażałam sobie, jak to będzie, gdy nagle pojawi się jego siostrzyczka.
Ewunia urodziła się, kiedy Piotrek miał sześć lat. Zareagował na nią dobrze. Od samego początku jest w stosunku do niej bardzo opiekuńczy. Kiedy robimy mu jakiś prezent, zawsze się domaga, żebyśmy dali też coś jej. Nawet kiedy była zupełnie malutka, nie mogło być tak, że do niego przyszedł Mikołaj, a do niej nie.
Teraz Ewa ma już dwa lata. Piotrek bardzo chce się z nią bawić, chociaż nie do końca rozumie, że powinien na nią uważać, bo jest jeszcze mała i może sobie zrobić krzywdę. Wie, że nie powinien z nią biegać, żeby się nie przewróciła.
To raczej Ewa zachowuje się, jakby była jedynaczką. Wiecznie jest do mnie przyklejona. Kiedy Piotr chce ją zdenerwować, przytula mnie tak, żeby widziała, i powtarza: „Moja mama, moja mama, moja mama…”. Dopóki Ewa nie zacznie płakać. Gdy pytam go, dlaczego to robi, odpowiada: „Nie wiem”.
W przedszkolu Piotrek był traktowany tak jak inne dzieci. Na przedstawieniach panie wybierały dla niego role, w których umiał się odnaleźć. Podczas ostatniej uroczystości zatańczył i zaśpiewał z koleżanką: „Pora już się pożegnać z przedszkolem, spędziłem tu rok, dwa, trzy…”. Bałam się, jak wypadnie, bo na próbach siadał z boku, nie chciał występować z dziewczynką ani ćwiczyć tekstu, ale poszło mu dobrze. Dostał brawa od rodziców, pań i dyrekcji. Wzruszyłam się. Do domu przyniósł dyplom, był z siebie bardzo dumny.
W grupie Piotrusia był chłopiec z autyzmem, jego panie też zapraszały do przedstawień. Nawet gdy coś mu nie wyszło, starały się, żeby widownia tego nie zauważyła, i wszyscy myśleli, że tak ma być. Żadne dziecko nie czuło się gorsze.
W