Próba sił. T.S. Tomson

Próba sił - T.S. Tomson


Скачать книгу
wciąż mówił, gdy nagle wykonał błyskawiczny ruch ręką i wtedy kruki zaczęły rozszarpywać swoją ofiarę. Dzioby kąsały raz po raz szyję, czoło, policzki i wkrótce oczy. Rose szarpała się, krzycząc razem ze swoim mężem. Tylko kruki były ciche, zbyt zajęte swoją pracą. Twarz Charlesa była już nie do poznania, naznaczona wieloma ranami, ociekała krwią. Kaznodzieja wciąż wyrzucał z siebie potok dziwnych słów, machając przy tym rękoma, jakby odprawiał rytuał. Zachowywał się jak dyrygent, lecz nie dyrygował orkiestrą, tylko ptakami. Sterował każdym z nich z osobna, jakby nimi był.

      Nagle Rose spostrzegła, że wszyscy ludzie wokół mają takie same maski z takim samym, absurdalnym, sztucznym uśmiechem. Teraz wszyscy patrzyli na nią. Charles już się nie ruszał. Kruki odleciały. Jego głowa zwisała bezwładnie, a z oczodołów skapywała krew. Rose chciała zamknąć oczy, ale nie mogła. Ludzie nadal śpiewali i cieszyli się, byli już jednak spokojniejsi. Dostali to, po co przyszli. Trwali w ekstazie. Wpatrywali się w nią, śpiewając coraz głośniej.

      Po chwili tłum zaczął skandować: Ro-sie! Ro-sie! Wpierw nieliczni, po chwili wszyscy. Spojrzała na scenę. Charles leżał na wózku, martwy. Mężczyzna w sutannie teraz wpatrywał się w nią i krzyczał:

      – Czy moja Rosie była dzisiaj grzeczna?

      – Ro-sie! Ro-sie! RO-SIE! –Dźwięk był ogłuszający. Maski, krew, ogromny hałas.

      Ruszyła pędem na oślep w gąszcz tłumu i odnalazła drzwi.

      Biegła przez ciemny hol, aż zobaczyła ogromne wrota. Pchnęła je z całych sił, wpadając do środka. Zobaczyła, że znajduje się w jakiejś katedrze, wyglądem przypominającej jej kościół.

      Pierwsze, co dostrzegła, to ogromny, złoty krzyż, a pod nim niewyraźny, zamazany kontur człowieka. Pomyślała wpierw, że to Charles, jednak mężczyzna był niższy, poza tym podświadomie czuła, że to nie on.

      – Kim jesteś? – spytała rozpaczliwie.

      Chciała podejść do niego, ale upadła, tracąc kompletnie czucie w nogach. Przypominała syrenę wyrzuconą na brzeg. Odruchowo poszukała wózka, ale go nie odnalazła. Opierając się bezsilnie na rękach, próbowała spojrzeć na mężczyznę w oddali, ale dostrzegła tylko dolną połowę jego oblicza. Jej uwagę zwróciły buty – eleganckie i idealnie wypolerowane, widoczne z oddali. Wszystkie hałasy ucichły, cisza była niemal namacalna i złowroga jak ten, który stał w oddali przed nią. Usłyszała, jak w końcu rusza w jej stronę spokojnym krokiem. Lśniące, gustowne buty stukały o zimną posadzkę z marmurowych płyt, położonych na całej powierzchni tego mrocznego miejsca. Był coraz bliżej, choć szedł bardzo powoli.

      Stuk… stuk… stuk. Bliżej i bliżej. Wszystko wokół było zamazane i niewyraźne, było niesamowicie gorąco. Widziała tylko sylwetkę mężczyzny odzianego w czarne spodnie i płaszcz.

      Gdy wydawało się, że zaraz nadepnie na jej dłonie, stanął. Echo ostatniego stuknięcia zakończyło swe rozbrzmiewanie wśród starych, zakurzonych obrazów zdobiących surowe mury katedry, ustępując znów miejsca ciszy. Zdyszana i lepka od potu, oddychała ciężko, patrząc na jego buty. Zamknęła oczy. Nie odważyła się spojrzeć w górę. Nie chciała znów patrzeć w te ciemne, puste oczy, które widywała w swoich snach, jednak zrobiła to. Podniosła głowę do góry, a jej włosy zawisły w powietrzu, podczas gdy jej pełne przerażenia i strachu oczy napotkały jego spojrzenie.

      Patrzyli na siebie i po chwili dostrzegła, jak mężczyzna otwiera powoli usta, nienaturalnie szeroko, a z ich głębi zaczyna wydobywać się niski pisk, przechodzący w potężny ryk. Powietrze zaczęło drgać, hałas był przeraźliwy i przeszedł w jazgot. Uszy Rose zaczęły krwawić z bólu, który otworzył jej usta, jednak nie była w stanie wydać z nich nawet jęknięcia. Czuła, jak umiera. Po chwili mężczyzna zaczął łamać swoje kości w rękach i nogach. Tak samo złamał szczękę, co sprawiło, że jego twarz została nienaturalnie zniekształcona. Wśród jego ryku słyszała tylko głuche trzaski kości. Zacisnęła powieki.

      Pragnęła umrzeć tak bardzo jak nigdy dotąd.

• • •

      Nastała całkowita cisza i ciemność. Bolały ją oczy. Czuła, jak zaciska je do granic możliwości. Musiało to trwać dłuższą chwilę. W końcu zrozumiała, że się obudziła.

      Znowu śniła o Nim. Nie umiała go nazwać ani opisać. Zawsze był niewyraźny i nigdy się jej nie przedstawił. Po raz pierwszy pojawił się w jej w snach około dwóch miesięcy temu, od tej pory śniła prawie codziennie. Obudziła się zdyszana i lepka od potu. Odsunęła kołdrę od siebie, budzik elektryczny wskazywał za kwadrans dwunastą. Wciąż była wstrząśnięta, dygotała z zimna. A może ze strachu. Najprawdopodobniej z powodu obu naraz.

      Zaczęła płakać. To były łzy, które od dawna czekały na uwolnienie. Łzy samotności, pustki i przygnębienia. Łzy tęsknoty i bezsilności. Sny powracały coraz częściej i coraz bardziej mieszały się z rzeczywistością. Potrzebowała pomocy. Nie wierzyła w psychologów i ich bełkot. Wierzyła, że mechanik naprawi samochód, lekarz wyleczy grypę, ale nie w to, że człowiek naprawi czyjś umysł. Nie chciała też uciekać w farmakologię. Więc tylko płakała zgięta w pół z twarzą ukrytą w dłoniach.

      Aż nagle coś mocno uderzyło w szybę.

      Rose sięgnęła po kule, dźwignęła się na nich, po czym usiadła na swoim wózku. Deski parkietowe delikatnie zaskrzypiały pod ciężarem jej kruchego ciała. Powoli podjechała do okna i wyjrzała na ulicę. Przetarła zaparowaną szybę rękawem. To, co zobaczyła, wprawiło ją w osłupienie. Na początku pomyślała, że ma omamy, toteż sięgnęła po okulary leżące na kredensie, zrzucając przy tym niechcący wazon z kwiatami. Nie przejęła się tym. Po części dlatego, że wciąż nie wiedziała, czy to aby nie kolejny sen. Założyła okulary i jeszcze raz wyjrzała przez okno.

      Z okna jej sypialni na pierwszym piętrze widać było dokładnie całą Lane Street biegnącą wzdłuż miasta na północ. Na środku tej drogi, na wprost jej okna, stała dziewczynka. Na oko Rose miała może osiem do dziesięciu lat. Stała tak na ośnieżonej drodze i po prostu patrzyła na nią. Odziana była w białą sukienkę sięgającą do kostek. Miała lśniące czarne włosy prawie do pasa i ciemną karnację, mocno kontrastującą z bielą sukni. Twarz była poważna, a oczy przenikliwie patrzyły na Rose, która myślała, że wciąż śni. Na zewnątrz hulał wiatr, było poniżej dziesięciu stopni na minusie. Dziewczynka nawet nie drgnęła. Rose odczuwała pewien dziwny spokój, patrząc na to dziwne zjawisko.

      Po chwili dziewczynka lekko uniosła rękę i palcem wskazującym zaczęła coś kreślić powoli w powietrzu. Rose zauważyła, że szepcze przy tym coś do siebie, lekko się przy tym uśmiechając. Gdy skończyła, odwróciła się powoli. Długie włosy spływały jej na ramiona. Dziewczynka lekko rozłożyła ręce, rozstawiając luźno dłonie. Zaczęła iść powoli przed siebie z lekko pochyloną głową. I wtedy zdarzyło się coś, czego Rose nigdy nie zdoła wytłumaczyć.

      Dziewczynka szła dokładnie środkiem ulicy, między stojącymi po obu stronach latarniami. Nagle dwie z nich zgasły w wyniku spięcia, zatapiając w mroku tę część Lane Street. To samo stało się z kolejnymi latarniami, kiedy je mijała. I następnymi. Gdy tak odchodziła powoli, Rose poczuła ukłucie tęsknoty. Chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle, nie mogła się ruszyć.

      Patrzyła bezsilnie, jak dziewczynka odchodzi w dal, zabierając ze sobą światła latarni.

• • •

      Drżącą ręką ściągnęła okulary i odłożyła na kredens. Podjechała do łóżka i weszła na nie, delikatnie się chwiejąc. Była spokojniejsza, chociaż wiedziała, że po raz kolejny musi zmierzyć się z nocą,


Скачать книгу