Życie i los. Василий Гроссман
o skroniach przyprószonych siwizną, z wiszącym u pasa ciężkim pistoletem, otworzył oczy i obejrzał się.
Pośrodku kanału, w starej bluzie wojskowej, w furażerce z zieloną frontową gwiazdką, przekrzywiając głowę, stał muzykant i grał na skrzypcach.
Wawiłow zobaczył, że Krymow się obudził, nachylił się nad nim i powiedział:
– To nasz fryzjer, Rubinczik, prawdziwy mistrz!
Czasem ktoś bezceremonialnie przerywał grę ordynarnym żartem, kiedy indziej ktoś, zagłuszając ją, mówił: „Proszę o pozwolenie zwrócenia się…” – i składał raport szefowi sztabu; łyżeczka pobrzękiwała w blaszanym kubku, ktoś ziewał przeciągle: „O-o-o-o-o” – i zaczynał mierzwić siano.
Fryzjer śledził uważnie, czy jego gra nie przeszkadza dowódcom, gotów w każdej chwili przerwać.
Ale dlaczego Jan Kubelík, który w tym czasie przypomniał się Krymowowi, siwy, w czarnym fraku, cofnął się i skłonił przed fryzjerem sztabowym? Dlaczego cienki, drżący głos skrzypiec, nucący prostą jak strumyczek piosenkę, lepiej niż Bach i Mozart wyrażał w tej chwili całą głębię duszy ludzkiej?
Po raz tysiączny chyba Krymow odczuł ból samotności. Żenia od niego odeszła…
Znowu pomyślał z goryczą, że odejście Żeni odsłoniło prawdziwy mechanizm jego życia: niby został, ale już go nie było. A ona odeszła.
Znowu pomyślał, że trzeba samemu sobie powiedzieć wiele strasznych, niebywale okrutnych rzeczy… Dosyć tchórzostwa, zasłaniania się rękawiczką…
Muzyka, wydawało się, przywróciła mu rozumienie czasu.
Czas – to niewidoczne otoczenie, w którym ludzie zjawiają się, poruszają i znikają bez śladu… W czasie powstają i znikają całe miasta. Czas przynosi je i zabiera.
Ale on miał w sobie całkiem szczególne, inne rozumienie czasu. To rozumienie, które mówi: „Mój czas… nie nasz”.
Czas wsącza się w człowieka i w królestwo, gnieździ się w nich i nagle odchodzi, znika, a człowiek, królestwo – zostają… Królestwo zostało, ale jego czas odszedł… Jest człowiek, ale czas jego zniknął. Gdzie go teraz szukać? A człowiek przecież istnieje, oddycha, myśli, płacze, ale ten jedyny, szczególny, z nim tylko związany czas umknął, odpłynął, odszedł. A człowiek został.
Najtrudniejsza rzecz – być pasierbem czasu. Nie ma gorszego losu niż los pasierba żyjącego nie w swoim czasie. Takich pasierbów czasu rozpoznaje się od razu – w działach kadr, w komitetach rejonowych partii, w wydziałach politycznych, w redakcjach, na ulicy… Czas kocha tych, których spłodził – swoje dzieci, swoich bohaterów, swoich pracowników. Nigdy, nigdy nie pokocha dzieci czasu, który minął; kobiety też nie kochają bohaterów minionego czasu, a macochy nie kochają cudzych dzieci.
Tak to jest z czasem – wszystko odchodzi, a on zostaje. Wszystko zostaje, tylko on odchodzi. Lekko, bezszelestnie, niepostrzeżenie. Jeszcze wczoraj byłeś taki pewny, radosny, silny: syn czasu. A dzisiaj nadszedł inny czas, ale do ciebie to jeszcze nie dotarło.
Czas rozszarpany w walce odrodził się dzięki tanim, zmajstrowanym ze sklejki skrzypcom fryzjera Rubinczika. Jednym skrzypce mówiły, że ich czas nadszedł, innym – że przemija.
„Przeminął, przeminął” – pomyślał Krymow.
Patrzył na spokojną, wielką, dobroduszną twarz komisarza Wawiłowa. Wawiłow siorbał herbatę z kubka, powoli, sumiennie przeżuwał chleb z kiełbasą, nieprzenikniony wzrok skierował na plamę światła u wylotu kanału.
Rodimcew drgnął i uniósł przykryte płaszczem ramiona; z rozjaśnioną twarzą, uważnie i spokojnie, patrzył wprost na grającego. Dziobaty, siwy pułkownik, szef artylerii dywizyjnej, zmarszczył czoło, przez co jego mina wydała się nieżyczliwa; patrzył na leżącą przed nim mapę, i tylko po sympatycznych, smutnych oczach widać było, że nie studiuje mapy, ale słucha. Wielski szybko pisał raport do sztabu armii; wydawało się, że zajęty jest wyłącznie pracą, pracował jednak z przechyloną głową i uchem zwróconym w stronę skrzypka. A w oddali siedzieli żołnierze – łącznicy, telefoniści, pisarze. Na utrudzonych twarzach, w oczach mieli wyraz skupienia, jakie maluje się na twarzy chłopa jedzącego chleb.
Nagle Krymow przypomniał sobie letnią noc – duże ciemne oczy młodej Kozaczki, jej gorący szept… Piękne jest jednak to życie!
Kiedy skrzypek przestał grać, słychać było cichy szmer – pod prowizoryczną podłogą z desek ciekła woda, i Krymowowi wydało się, że jego dusza jest właśnie tą niewidoczną, pustą, wyschniętą studnią, która teraz po cichu nabiera wody.
Pół godziny później skrzypek golił Krymowa i z wielką, śmieszącą zazwyczaj klientów zakładów fryzjerskich powagą wypytywał, czy Krymow nie boi się brzytwy, sprawdzał dłonią, czy dobrze wygolił policzki. Po chwili rozszedł się zapach wody kolońskiej i pudru, dziwny, smutny i niestosowny w ponurym państwie ziemi i żelaza.
Rodimcew zmrużył oczy, obejrzał odświeżonego i napudrowanego Krymowa, z zadowoleniem kiwnął głową i powiedział:
– No cóż, ogoliłeś naszego gościa jak się patrzy. Teraz zajmij się mną.
Ciemne, duże oczy skrzypka napełniły się szczęściem. Dotknął głowy Rodimcewa, strzepnął białą ściereczkę i powiedział:
– A może na skroniach trochę byśmy wyrównali, towarzyszu generale-majorze gwardii?
13
Po pożarze cystern z ropą generał-pułkownik Jeriomienko zapragnął odwiedzić Czujkowa w Stalingradzie.
Ta niebezpieczna eskapada nie miała żadnego praktycznego sensu.
Ale z czysto ludzkiego punktu widzenia była absolutnie konieczna, Jeriomienko stracił więc trzy dni, czekając na przeprawę.
Jasne ściany schronu w Krasnym Sadzie uspokajały dowódcę frontu, przyjemny cień dawały jabłonie podczas porannych przechadzek.
Ale z szumem liści i skargą szuwarów mieszał się daleki huk i płomienie Stalingradu; owa mieszanka stwarzała taki niedający się określić ciężar, że Jeriomienko stękał tylko i klął podczas tych porannych spacerów.
Rano poinformował Zacharowa, że postanowił udać się do Stalingradu, i polecił mu przejąć dowództwo.
Pożartował z kelnerką, która nakryła do śniadania, zastępcy szefa sztabu pozwolił polecieć na dwa dni do Saratowa, wysłuchał prośby generała Trufanowa, dowodzącego jedną ze stepowych armii, i obiecał mu, że zbombarduje potężne stanowisko artylerii rumuńskiej.
– Dobra, dobra, dostaniesz samoloty dalekiego zasięgu – powiedział.
Adiutanci usiłowali zgadnąć, co jest powodem dobrego nastroju dowódcy. Dobre wieści od Czujkowa? Życzliwa rozmowa przez telefon wysokiej częstotliwości? List z domu?
Ale takich i tym podobnych wiadomości zazwyczaj nie dawało się utrzymać w tajemnicy przed adiutantami; na razie jednak Moskwa nie wzywała dowódcy, a wieści od Czujkowa nie były pomyślne.
Po śniadaniu generał-pułkownik włożył kufajkę i wyszedł na spacer. Dziesięć kroków za nim podążał adiutant Parchomienko. Dowódca szedł, jak zazwyczaj, nieśpiesznie, kilka razy podrapał się w udo i spoglądał w stronę Wołgi.
Podszedł do żołnierzy batalionu pracy, którzy robili wykop. To byli starsi ludzie o ciemnobrązowych od opalenizny karkach. Twarze mieli ponure. Pracowali w milczeniu i ze złością spoglądali na tęgiego człowieka w zielonej czapce, który stał bezczynnie na skraju wykopu.
Jeriomienko spytał:
– Powiedzcie no, kochani, który z was wszystkich najgorzej pracuje?
Żołnierze