Życie i los. Василий Гроссман
bolesną wręcz ochotę zobaczyć nie Krymowa, którego ratowała w nocy, ale Nowikowa, takiego, jakim go widziała latem w Stalingradzie.
To bezprawne życie, bez zameldowania, bez kartek, w wiecznym strachu przed stróżem, gospodarzem domu, starszą lokalu Głafirą Dmitrijewną, było ciężkie, okropnie męczące. Żenia szła do kuchni, kiedy wszyscy spali, a rano starała się umyć, zanim lokatorzy się obudzą. A kiedy z nią rozmawiali, jej głos nabierał obcego tonu dziwnie odpychającej, jak u pokornej baptystki, uprzejmości.
Tego dnia Żenia napisała prośbę o zwolnienie z pracy.
Słyszała, że jeśli wydział ewidencji ludności odmówi meldunku, wtedy przychodzi dzielnicowy i każe komuś takiemu podpisać zobowiązanie do wyjazdu z Kujbyszewa w terminie trzydniowym. Tekst takiego zobowiązania zawiera pouczenie: „Osoby winne naruszenia przepisów meldunkowych podlegają…”. Żenia nie chciała „podlegać”. Pogodziła się z tym, że musi wyjechać z Kujbyszewa. Od razu poczuła spokój w sercu, przestały ją trapić myśli o Griszynie, o Głafirze Dmitrijewnie i jej miękkich jak zgniłe oliwki oczach. Wyrzekła się bezprawia, podporządkowała prawu.
Kiedy napisała podanie i zamierzała zanieść je Rizinowi, przywołano ją do telefonu – dzwonił Limonow.
Zapytał, czy ma wolny jutrzejszy wieczór, bo przyjechał ktoś z Taszkientu i bardzo ciekawie opowiada o tamtejszych warunkach; przywiózł Limonowowi pozdrowienia od Aleksieja Tołstoja. Znowu owionęło ją inne życie.
Żenia opowiedziała Limonowowi o swoich przejściach z meldunkiem, chociaż nie miała zamiaru tego robić.
Wysłuchał jej, nie przerywając, a potem powiedział:
– To ci historia, nawet interesująca: ojciec ma własną ulicę w Kujbyszewie, a córkę wyrzucają, nie chcą jej zameldować. Ciekawe. Ciekawe.
Pomyślał chwilę i dodał:
– Wie pani co, Jewgienio Nikołajewno, niech pani dzisiaj nie składa jeszcze wymówienia, wieczorem będę na naradzie u sekretarza obkomu i przedstawię mu pani sprawę.
Żenia podziękowała, ale pomyślała, że Limonow zapomni o niej od razu, kiedy tylko odłoży słuchawkę. Mimo to jednak nie wręczyła Rizinowi wymówienia, spytała tylko, czy może przez sztab okręgu wojskowego zdobyć dla niej bilet do Kazania.
– To akurat jest bardzo łatwe – rzekł Rizin i rozłożył ręce. – Kłopot tylko z milicją. Ale co zrobić, w Kujbyszewie obowiązują odrębne przepisy, urzędy działają według specjalnych dyrektyw.
Spytał ją:
– Jest pani wolna dzisiaj wieczór?
– Nie, zajęta – odpowiedziała ze złością.
Szła do domu i myślała, że wkrótce zobaczy matkę, siostrę, Wiktora Pawłowicza, Nadię, że w Kazaniu będzie jej lepiej niż w Kujbyszewie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się przejmowała, wprost umierała ze strachu, kiedy wchodziła do budynku milicji. Odmówili – i diabli z nimi… A jeśli przyjdzie list od Nowikowa, to można przecież poprosić sąsiadów, żeby przesłali do Kazania.
Rankiem, ledwie zjawiła się w pracy, zaraz wezwano ją do telefonu, a czyjś uprzejmy głos poprosił, żeby zgłosiła się w komendzie miejskiej i załatwiła sprawy meldunkowe.
25
Żenia poznała się bliżej z jednym ze współlokatorów mieszkania – Władimirem Andriejewiczem Szarogorodskim. Kiedy ten gwałtowanie się odwracał, wydawało się, że jego duża, siwa, alabastrowa głowa zerwie się z cienkiej szyi i z hukiem upadnie na podłogę. Żenia zauważyła, że blada skóra na twarzy staruszka ma odcień łagodnego błękitu. To połączenie błękitu skóry i zimnego błękitu oczu bardzo zwracało uwagę Żeni; staruszek pochodził z arystokracji, więc śmieszyła ją myśl o tym, że właśnie błękitu trzeba by użyć, żeby namalować staruszka.
Przed wojną Szarogorodskiemu żyło się gorzej niż w czasie wojny. Teraz miał przynajmniej jakąś pracę. Sowinformbiuro zamawiało u niego noty o Dymitrze Dońskim, o Suworowie, o admirale Uszakowie, o tradycjach rosyjskiego korpusu oficerskiego, o dziewiętnastowiecznych poetach – Tiutczewie, Baratyńskim…
Władimir Andriejewicz powiedział Żeni, że jego matka wywodziła się z kniaziów, z rodu wyjątkowo starego, starszego niż Romanowowie.
Jako młodzieniec pracował w ziemstwie gubernialnym, jednocześnie propagując skrajny wolterianizm i czaadajewszczyznę wśród młodych duchownych, nauczycieli wiejskich i synów obszarników.
Opowiadał też Żeni o swojej rozmowie z gubernialnym marszałkiem szlachty – to było czterdzieści cztery lata temu. „Pan, potomek jednego z najstarszych rodów rosyjskich, zamierza przekonywać chłopów, że pochodzi od małpy. Chłop wtedy spyta pana – a wielcy książęta? A następca tronu? A cesarzowa? A sam miłościwy pan?…”.
Władimir Andriejewicz nadal jednak mącił umysły, sprawa skończyła się więc tym, że zesłano go do Taszkientu. Po roku uzyskał przebaczenie i wyjechał do Szwajcarii. Tam spotykał się z wieloma rewolucjonistami – kniazia cudaka znali i bolszewicy, i mienszewicy, i eserowcy, i anarchiści. Chodził na wieczorki i dyskusje, z niektórymi działaczami dobrze mu się rozmawiało, ale z nikim się nie zgadzał. Przyjaźnił się z żydowskim studentem, czarnobrodym bundowcem Lipetzem.
Na krótko przed pierwszą wojną światową wrócił do Rosji i osiadł w swoim majątku. Sporadycznie publikował artykuły na tematy historyczne i literackie w piśmie „Niżegorodskij listok”.
Gospodarką się nie zajmował, majątkiem zarządzała matka.
Szarogorodski okazał się jedynym obszarnikiem, którego majątek chłopi zostawili w spokoju. Komitet biedoty przydzielił mu nawet wóz drew i wydał czterdzieści głów kapusty. Władimir Andriejewicz siedział w jedynym opalanym i mającym szyby pokoju w domu, czytał i pisał wiersze. Jeden z nich odczytał Żeni. Wiersz nazywał się Rosja:
Nikt już nie zważa na nic.
Szaleństwo dookoła.
Równina. Step bez granic.
Złowieszczo kruk zawoła.
Pożary. Bunty. Mglistość.
Przedziwna otępiałość.
Powszechna samoistność.
I straszna w tym wspaniałość.
Czytał, starannie wymawiając słowa, zważając na kropki i przecinki; wysoko unosił długie brwi, przez co jednak jego duże czoło nie stawało się wcale mniejsze.
W roku 1926 Szarogorodski zaczął wykładać historię literatury rosyjskiej, atakując Diemiana Biednego, a wysławiając Feta. Brał udział w modnych wówczas dyskusjach o pięknie i prawdzie życiowej, uznał się za przeciwnika jakiegokolwiek państwa, głosił ograniczoną słuszność marksizmu, mówił o tragedii duszy rosyjskiej, no i osiągnął tyle, że znowu na koszt państwa pojechał do Taszkientu. Mógł tam podziwiać siłę argumentów geograficznych w sporze teoretycznym. Dopiero pod koniec 1933 roku pozwolono mu przenieść się do ówczesnej Samary, do starszej siostry Jeleny Andriejewny, która zresztą zmarła na krótko przed wojną.
Szarogorodski nie zapraszał nikogo do swego kniaziowskiego pokoju. Kiedyś jednak Żenia tam zajrzała: sterty książek i starych gazet zalegały w kątach, stare fotele piętrzyły się jeden na drugim prawie do sufitu, na podłodze stały portrety w złoconych ramach. Na kanapie, obitej czerwonym aksamitem, leżała pognieciona kołdra z wyłażącymi kawałkami waty.
Staruszek był łagodny, bezradny w zwykłych sprawach życiowych. O takich zwykle się mówi: człowiek o duszy dziecka, człowiek anielskiej dobroci. Ale Szarogorodski mógłby, mrucząc pod nosem ulubiony wiersz, minąć obojętnie głodne dziecko albo obdartą staruszkę, żebrzącą o kawałek chleba.
Słuchając