Życie i los. Василий Гроссман
Petre, wyjdy s chaty,
Nema Petra, pijszoł sraty…
Rymy były takie, że słuchacze skręcali się ze śmiechu. Cierpiący na przepuklinę moskiewski pisarz i dziennikarz, dobrotliwy, inteligentny i nieśmiały, powoli gryzł biały suchar – poprzedniego dnia dostał paczkę od żony. Widocznie smak i chrzęst suchara przypomniały mu dawne życie, bo w oczach miał łzy.
Nieumolimow kłócił się z czołgistą, który trafił do obozu za zabójstwo z niskich pobudek. Czołgista zabawiał słuchaczy, szydził z kawalerii, a Nieumolimow, blady z nienawiści, krzyczał do niego:
– A wiesz, cośmy robili szablami w dwudziestym roku?!
– Wiem, żeście kradzionym kurom łby ścinali. Jeden nasz czołg KW dałby radę całej waszej Armii Konnej. Nie porównujcie wojny domowej z narodową.
Młody złodziej Kolka Ugarow zaczepiał Abrama Rubina, namawiał go do wymiany butów na kapcie, podarte, z oderwanymi podeszwami.
Rubin, czując bliskie nieszczęście, ziewał nerwowo, oglądając się na sąsiadów i szukając wsparcia.
– Uważaj, Żydu – mówił Kolka, podobny do zwinnego, jasnookiego dzikiego kota. – Uważaj, bo zaraz wyjdę z siebie.
Potem zapytał:
– Dlaczegoś mi nie napisał zwolnienia z roboty?
– Jesteś zdrowy, nie miałem prawa.
– Nie napiszesz?
– Kola, kochany, przysięgam, ja bym z chęcią, ale nie mogę!
– Nie napiszesz?
– No, zrozum. Naprawdę nie wierzysz, że gdybym mógł…
– Dobra. Koniec.
– Poczekaj, poczekaj, zrozum mnie.
– Zrozumiałem. Teraz ty mnie zrozumiesz.
Zruszczony Szwed Stedding, o którym mówiono, że naprawdę był szpiegiem, oderwał się na chwilę od obrazu, który rysował na kawałku kartonu otrzymanego w dziale kulturalno-oświatowym, popatrzył na Kolkę, na Rubina, pokręcił głową i znowu wrócił do obrazu. Obraz nazywał się Matka tajga. Stedding nie bał się kryminalistów, a ci jakoś zostawiali go w spokoju.
Kiedy Kolka odszedł, Stedding zwrócił się do Rubina:
– Pan chyba oszalał, Abramie Jefimowiczu.
Nie bał się kryminalistów także Białorusin Konaszewicz, który przed łagrem był mechanikiem lotniczym na Dalekim Wschodzie i zdobył we Flocie Pacyfiku tytuł mistrza wagi półciężkiej w boksie. Złodzieje szanowali go, on jednak nigdy nie wstawiał się za krzywdzonymi przez nich więźniami.
Abarczuk powoli szedł wąskim przejściem między piętrowymi pryczami-krzyżami i znowu ogarnął go smutek. Daleki koniec stumetrowego baraku tonął w oparach machorkowego dymu; Abarczukowi za każdym razem wydawało się, że kiedy dojdzie do barakowego horyzontu, zobaczy coś nowego, ale tam było ciągle to samo – przedsionek, gdzie nad drewnianymi rynnami-umywalniami więźniowie prali onuce, szczotki oparte o tynkowaną ścianę, malowane wiadra, materace na pryczach, wypchane wiórkami, które wyłaziły z dziur w workowym płótnie, monotonny szum rozmów, twarze więźniów, wszystkie wynędzniałe, wszystkie jednakowej barwy.
Większość zeków siedziała na pryczach, czekając na wieczorny sygnał; rozmawiała o zupie, o babach, o nieuczciwości tych, co krajali chleb, o losie swoich listów do Stalina i podań do Prokuratury ZSRR, o nowych normach urobku i przewozu węgla, o dzisiejszym mrozie, o jutrzejszym mrozie…
Abarczuk szedł wolno, słuchając strzępków rozmów, i wydawało mu się, że tysiące ludzi na etapach, w pociągach, w barakach toczy latami jedną i tę samą rozmowę – młodzi o babach, starsi o jedzeniu. Ale jeszcze gorzej było, jeśli o kobietach z lubością rozprawiali starcy, a o smacznym jedzeniu na wolności – młodzi chłopcy.
Mijając pryczę, na której siedział Hasiuczenko, Abarczuk przyśpieszył kroku – stary człowiek, do którego żony dzieci i wnukowie mówią „mamo” i „babciu”, gadał takie rzeczy, że robiło się przykro.
Niechby już dali sygnał fajrantu – wtedy można położyć się na pryczy, przykryć głowę kufajką, nic nie widzieć, nic nie słyszeć.
Abarczuk popatrzył na drzwi – zaraz wejdzie Magar, a on namówi starostę, żeby dał im miejsca obok siebie; będą wtedy po nocach dyskutowali, otwarcie, szczerze – dwaj komuniści, nauczyciel i uczeń, członkowie partii.
Gospodarze baraku – Barchatow, brygadzista brygady węglowej Pieriekriost, starosta baraku Zarokow – urządzili sobie ucztę na pryczach. Fagas Pieriekriosta, planista Żelabow, rozesłał ręcznik na szafce, rozkładał słoninę, śledzie, pierniki – haracz, który płacili Pieriekriostowi członkowie jego brygady.
Abarczuk minął prycze gospodarzy, czując, jak zamiera w nim serce – a nuż go zawołają? Bardzo chciałoby się pojeść takich pyszności. Podły Barchatow! Przecież w magazynie Abarczuk robi wszystko, co tamten chce; przecież wie, że kradnie gwoździe, że zwędził trzy pilniki, ale nie powiedział strażnikom ani słowa… Barchatow mógłby zawołać: „Ej, kierowniku, siądź no z nami!”. Gardząc sobą, Abarczuk czuł, że ogarnęła go nie tylko chęć napełnienia żołądka, ale i inne uczucie – niskie, podłe, obozowe. Pragnął pobyć w kręgu silnych, porozmawiać zwyczajnie z Pieriekriostem, przed którym drżał cały olbrzymi obóz.
Abarczuk pomyślał wtedy o sobie: bydlę. Od razu pomyślał tak samo o Barchatowie.
Nie zawołali go, zaprosili Nieumolimowa, który uśmiechając się brązowymi zębami, podszedł do ich pryczy. Dowódca brygady kawalerii, kawaler dwóch Orderów Czerwonego Sztandaru. Dwadzieścia lat temu ten człowiek, teraz z uśmiechem podchodzący do złodziejskiego stołu, wiódł kawalerię do boju o światowy komunizm…
Po co on, Abarczuk, opowiadał mu dziś o Toli, o ukochanym synu?
Ale przecież i on walczył za komunę, i on ze swojego gabinetu na budowie Zagłębia Kuźnieckiego składał raporty Stalinowi, a teraz też czekał, czy go zawołają, kiedy ze spuszczoną głową, z fałszywie obojętną miną, mijał szafkę nakrytą brudnym wyszywanym ręcznikiem.
Abarczuk podszedł do pryczy Monidzego, cerującego właśnie skarpetkę, i powiedział:
– Wiesz, co myślę? Już nie zazdroszczę tym, którzy są na wolności. Zazdroszczę tym, którzy trafili do niemieckiego obozu. Jak dobrze jest siedzieć tam i wiedzieć, że bije cię faszysta. Bo dla nas najtrudniejsze, najstraszniejsze jest, że to swoi, swoi, swoi.
Monidze podniósł na niego smutne duże oczy i odparł:
– Pieriekriost mi dziś powiedział: „Ty uważaj, kaco, żebym cię nie stuknął w łeb i nie zameldował warcie. A oni jeszcze mi za to podziękują, bo ty jesteś ostatni zdrajca”.
Abrasza Rubin siedzący na sąsiedniej pryczy dodał:
– Nawet nie to jest najgorsze.
– Tak, tak – przyświadczył Abarczuk. – Widziałeś, jak dowódca ucieszył się, kiedy go zaprosili?
– A ty się zasmuciłeś, że ciebie nie zaprosili? – dociął mu Rubin.
Abarczuk odpowiedział mu, pełen tej osobliwej nienawiści, która rodzi się, kiedy czyjaś celna uwaga dotknie bolącego miejsca:
– Czytaj w swojej duszy, a do mojej nie właź.
Rubin przymknął oczy jak kura.
– Ja? Ja nawet smucić się nie mam śmiałości. Jestem najniższą kastą, niedotykalnym. Słyszałeś moją rozmowę z Kolką, tak?
– Nie, nie o to chodzi – Abarczuk machnął ręką.
Wstał