Zima czarownicy. Katherine Arden

Zima czarownicy - Katherine Arden


Скачать книгу
W pokrytej sinymi bliznami twarzy błyszczało jedno oko.

      Kiedy widziała go po raz ostatni, zabił jej ojca.

      – Wasiliso Pietrowna – odezwał się czart zwany Niedźwiedziem.

      Wasia z wysiłkiem dźwignęła się na nogi, uwięziona między diabłem a ogniem.

      – Nie, nie ma cię tutaj, nie możesz tu być.

      Nie zareagował na jej słowa, tylko ujął Wasię pod brodę i przyciągnął jej twarz ku swojej. Powieka brakującego oka była mocno zaciśnięta. Jego grube palce cuchnęły zgnilizną i rozgrzanym metalem i były jak najbardziej realne. Uśmiechnął się szeroko.

      – Nie?

      Wyrwała mu się przerażona. Krew z jej pękniętej wargi skapnęła mu na palce, a on zlizał ją i dodał poufałym tonem:

      – Powiedz mi: myślisz, że jak długo będziesz mogła korzystać z twojej nowo odkrytej mocy? – Obrzucił tłum oceniającym spojrzeniem. – Rozerwą cię na strzępy.

      – Byłeś… uwiązany – wyszeptała Wasia głosem dziewczynki pogrążonej w koszmarnym śnie. To mógłby być koszmarny sen. Odkąd umarł jej ojciec, Niedźwiedź nawiedzał jej sny, a teraz stali twarzą w twarz w nawałnicy dymu i czerwonego światła. – Nie możesz tu być.

      – Uwiązany? – powtórzył Niedźwiedź. W jedynym szarym oku błysnęło wspomnienie furii, jego warczący cień nie był cieniem człowieka. – Ach, tak – ciągnął ironicznie. – To ty i twój ojciec spętaliście mnie z pomocą mojego podstępnego brata bliźniaka. – Obnażył zęby. – Cóż za szczęśliwy traf, że się uwolniłem! Nie cieszysz się? Zamierzam ocalić ci życie.

      Wpatrywała się w niego. Rzeczywistość drżała niczym powietrze wokół ognia.

      – Być może nie jestem wybawcą, jakiego byś sobie życzyła – dodał Niedźwiedź z szelmowskim uśmiechem – ale mój szlachetny brat nie mógł przybyć osobiście. Zniweczyłaś jego moc, niszcząc szafirowy klejnot, a potem nadeszła wiosna. Jest teraz mniej niż duchem. A zatem uwolnił mnie i przysłał tu w zastępstwie. Właściwie to zadał sobie dużo trudu. – Spojrzeniem pojedynczego oka omiótł jej skórę. – O gustach się nie dyskutuje.

      – Nie – wyjąkała. – Nie zrobiłby tego. – Zbierało jej się na mdłości, ze strachu i z szoku, od zwierzęcego odoru na wpół widocznego tłumu przesłonionego przez dym.

      Czart sięgnął do postrzępionego rękawa i z miną wyrażającą obrzydzenie podał jej drewnianego ptaszka wielkości dłoni.

      – Dał mi to dla ciebie jako dowód, że nie kłamię. Oddał wolność za twoje życie. A teraz musimy iść.

      Jego słowa zdawały się błądzić w jej umyśle, nie mogła uchwycić ich sensu. Drewniany ptaszek został niepokojąco udanie wystrugany na wzór słowika. Widziała kiedyś, jak król zimy, brat Niedźwiedzia, rzeźbi ptaka z drewna pod świerkiem, na śniegu. Jej dłoń zacisnęła się na rzeźbionym słowiku.

      – Kłamiesz. Nie ocaliłeś mi życia. – Marzyła o łyku wody. Marzyła, by się obudzić z tego koszmaru.

      – Jeszcze nie. – Niedźwiedź łypnął na płonącą klatkę. Z jego twarzy znikło szyderstwo. – Ale nie uciekniesz z miasta, chyba że pójdziesz ze mną. – Chwycił ją nagle za rękę mocnym uściskiem. – Nasza umowa dotyczyła twojego życia. Przysiągłem mu, Wasiliso Pietrowna. Chodź. Teraz.

      To nie sen. To nie sen. On zabił mojego ojca. Zwilżyła wargi i zmusiła głos do posłuszeństwa.

      – Skoro jesteś wolny, to co zrobisz, kiedy uratujesz mi życie?

      Jego pokryte bliznami usta wykrzywiły się.

      – Zostań ze mną, a się dowiesz.

      – Nigdy.

      – Jak sobie chcesz. W takim razie uratuję cię, jak obiecałem, a reszta nie powinna cię obchodzić.

      Był potworem. Ale nie sądziła, by kłamał. Dlaczego król zimy miałby zrobić coś takiego? Miałaby teraz zawdzięczać życie tej bestii? W jakim świetle to go stawia? W jakim świetle stawia ją?

      Wobec czyhającej wszędzie śmierci Wasia się zawahała. Nagle tłum podniósł krzyk i wzdrygnęła się, lecz wrzaski gawiedzi nie dotyczyły jej. Przez stłoczonych gapiów przedzierała się grupa jeźdźców. Oczy wszystkich odwróciły się od ognia w ich stronę, nawet Niedźwiedź na nich łypnął.

      Wasia wyrwała mu się i puściła biegiem. Nie oglądała się za siebie, bo gdyby to zrobiła, przystanęłaby, w rozpaczy uległaby obietnicom wroga albo śmierci wciąż depczącej jej po piętach. Uciekając, starała się być jak duch, jak czart. „Magia polega na tym, by zapomnieć, że świat kiedykolwiek był inny, niż się pragnie”. I może to działało. Nikt za nią nie wołał, nikt nawet nie zerknął w jej stronę.

      – Głupia – fuknął Niedźwiedź. Słyszała jego głos tuż przy uchu, chociaż oddzielał ich teraz zbity tłum. Jego znużone rozbawienie było gorsze niż furia. – Mówię ci prawdę. To właśnie tak cię przeraża. – Ona jednak nadal pędziła przez rzekę ludzi niby cuchnący ogniskiem duch, starając się nie słyszeć tego sarkastycznego metalicznego głosu. – Pozwolę im więc cię zabić – stwierdził Niedźwiedź. – Możesz odejść stąd ze mną albo wcale ci się to nie uda.

      W to wierzyła. A jednak biegła, zanurzając się coraz głębiej w tłum. Mdliło ją ze strachu i od smrodu, spodziewała się, że w każdej chwili mogą ją zauważyć i pochwycić. Drewniany słowik był zimny i twardy w jej spoconej dłoni – obietnica, której nie rozumiała.

      A potem głos Niedźwiedzia znów rozbrzmiał z całą siłą, lecz teraz nie zwracał się do niej:

      – Patrzcie! Patrzcie! Co to? To duch… nie… to ona, wiedźma! Uciekła z ognia! Czary! Czarna magia! Jest tam! Tam!

      Wasia uświadomiła sobie z przerażeniem, że tłum go słyszy. Kolejne głowy odwracały się w jej stronę. Widzieli ją. Jakaś kobieta wrzasnęła, równocześnie czyjaś dłoń zacisnęła się na nadgarstku Wasi. Wyrywała się, szarpiąc dziko, jednak ucisk tylko się wzmocnił. Wtem ktoś zarzucił jej na ramiona pelerynę, zakrywając poczerniałą sukienkę. Znajomy głos przemówił do ucha, a równocześnie ręka wciągała ją coraz głębiej w tłum.

      – Tędy – powiedział.

      Wybawca Wasi naciągnął kaptur na jej osmalone włosy, zakrywając ją całą z wyjątkiem stóp. Ocaleniem okazał się ścisk, większość ludzi starała się uniknąć stratowania. Było zbyt ciemno, by dostrzec czerwone odciski jej stóp. Za plecami słyszała grzmiący i wściekły teraz głos Niedźwiedzia:

      – Tam! Tam!

      Jednak nawet on nie mógł kierować tłumem w takim zamęcie. Sasza, Dymitr i jeźdźcy Wielkiego Księcia, którzy wreszcie przybyli, przepchnęli się pod sam stos, krzycząc gorączkowo. Rozgarniali płonące kłody, klnąc, gdy parzyli sobie dłonie. Ubranie jednego z mężczyzn zajęło się ogniem, wrzeszczał rozpaczliwie. Tłum falował, wszędzie wokół Wasi ludzie cisnęli się bezładnie, wykrzykując, że widzieli ducha czarownicy albo ją samą uciekającą z ognia. Nikt nie zwrócił uwagi na chudą dziewczynę potykającą się pod peleryną.

      Głos brata Wasi wznosił się ponad ogólną wrzawę, wydawało jej się, że słyszy także naglący ton Dymitra Iwanowicza. Tłum rozstąpił się przed jeźdźcami. Muszę dotrzeć do brata, pomyślała Wasia. Nie mogła jednak zmusić się do tego, by zawrócić, wszystkie jej zmysły były skupione na ucieczce, a gdzieś tam z tyłu czyhał Niedźwiedź…

      Ręka na jej nadgarstku wciąż ją ciągnęła.

      – Chodź – odezwał się znajomy głos. – Szybko.

      Wasia


Скачать книгу