Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi

Władcy czasu - Eva Garcia Saenz de Urturi


Скачать книгу
Zarządziłem, żeby pochowano go na naszym cmentarzu. Jesteśmy rodziną, spocznie w towarzystwie naszych krewnych, rodu Vela.

      Pokiwałem głową. Raz jeden zgadzałem się z Nagornem.

      Opuściliśmy niewielki warsztat, nie uszło mojej uwagi, że Nagorno schował do ukrytej kieszeni swojej drogiej czerwonej szaty broszę, którą zamierzał podarować swej pani.

      Ruszyliśmy do zaułka Armería, omijając po drodze wieprze i stragany, przekupki i nosiwodów. Już z daleka dojrzeliśmy tłum mieszkańców, którzy chcieli złożyć kondolencje rodzinie hrabiego. Zdawało się, że przybyli wszyscy sąsiedzi z Nowej Victorii, Villa de Suso, a nawet ze znajdującego się za murami zaułka płatnerzy.

      Zgodnie ze starym obyczajem rodzina zmarłego czuwała przy ciele, podczas gdy sąsiedzi wchodzili do izby, gdzie znajdował się nieboszczyk. Ci najbiedniejsi wystawiali zwykle ciało na stole albo na zwykłej desce, przy której co dzień siadali do wieczerzy. Pożegnawszy zmarłego, sąsiedzi składali kondolencje jego bliskim, którzy musieli odpowiadać na nie skinieniem głowy. Ceremonia była długa, przykra i trudna do zniesienia, ale praktykowano ją w grodzie od wieków i nie istniał sposób, żeby wyplenić ów zwyczaj.

      – A pozostałych dzieci hrabiego nie będzie na pogrzebie? – zapytałem.

      – Śmiem wątpić, syn pierworodny, ten nieudacznik, zabija pewnie niewiernych w Edessie. A dwie najmłodsze złożyły śluby ciemności.

      – Obie? – zdziwiłem się.

      Znałem tę tradycję. Kiedy w rodzinie było zbyt dużo córek, hrabiowie de Maestu kazali je zamurowywać za życia w poblis­kiej parafii. Spędzały tam czas na modłach, nie wychodząc ze swojej celi. Jedne poddawały się temu z przekonaniem. Inne nie miały wyboru.

      Zamierzałem wejść do sieni, lecz Nagorno chwycił mnie za rękaw i szepnął na ucho:

      – Jeszcze mnie o to nie zapytałeś. Czy to oznacza rozejm?

      – Nie zapytałem cię, czy to ty zabiłeś naszego poczciwego hrabiego. Masz dobre powody, środki, a i wyobraźni nigdy ci nie brakło – przyznałem.

      – Czy to rozejm? – nalegał.

      – Owszem.

      – Dlaczego?

      – Bo ty też mnie o to nie spytałeś.

      I weszliśmy w milczeniu do domu hrabiego. Sąsiedzi tłoczyli się w kolejce do drewnianych schodów prowadzących na piętro.

      Jedni wchodzili, inni schodzili.

      To zajmie nam cały ranek.

      Wyobraziłem sobie Onnecę, samą przy zwłokach ojca, ciele, które sprofanowałem. Poczułem się winny.

      I wtedy rozpętało się piekło. Drewniane schody zawaliły się nam na głowę. Nie wytrzymały ciężaru połowy grodu. Rozległ się głuchy trzask łamanych desek i zostaliśmy pogrzebani wśród zakrwawionych rąk i nóg, przygnieceni ciężarem zabitych.

      5

      ULICA PINTORERÍA

      UNAI

      Wrzesień 2019

      Nie muszę chyba wspominać, że tamtej nocy ani szefowa, ani ja nie odpoczęliśmy.

      Nie czekaliśmy długo na pierwszy raport z autopsji, musieliśmy działać szybko, bo zbliżał się weekend.

      A ofiara… Wiadomość o jej śmierci trafiła na nagłówki gazet w całym kraju. Prywatność, którą mężczyzna tak starannie chronił za życia, poszła w diabły, kiedy znalazł się na sekcyjnym stole.

      Antón Lasaga, założyciel i właściciel koncernu odzieżowego, który działał od trzydziestu lat. Zaczynał od niewielkiej pasmanterii przy ulicy Cercas Bajas.

      Szaliki.

      Najpierw zajął się produkcją wełnianych szalików.

      Zmęczyła go zależność od wytwórców i kiedy ratusz Vitorii, starając się przyciągnąć do miasta przemysłowców, udostępnił im ziemię w Ali Gobeo, otworzył tam własny zakład produkcyjny. Po szalikach przyszedł czas na kurtki i płaszcze doskonałej jakości. W kilka lat firma rozwinęła się i przystąpiła do ekspansji w całym kraju. O właścicielu nie wiadomo było nic, a o jego rodzinie bardzo niewiele. Spekulowano, że mieszka w Madrycie i codziennie rano wsiada do samolotu, żeby w porze śniadania być w swojej fabryce w Ali. Nie utrzymywał żadnych kontaktów z prasą, jedyne zdjęcie, jakim dysponowały redakcje, miało już ze dwadzieścia lat. Nikt nie zaczepiłby go na ulicy Dato, gdyby tego samego dnia rano pił tam kawę. Nikt.

      W kilka godzin po znalezieniu zwłok zdążyliśmy się przyjrzeć jego majątkowi: był jak Wielki Gatsby północnej Hiszpanii. Urodzony zwycięzca. Należały do niego tereny w prowincjach: Álava, Vizcaya, Kantabria, Guipúzcoa i Burgos. Winnice w Rioja Alavesa i Nawarze. Chociaż miał siedemdziesiąt siedem lat, wciąż nie wypuszczał z rąk sterów swojej firmy. Był jednym z tych, którzy umierają w pracy.

      Lekarka sądowa obiecała nam wyniki autopsji po południu, ale Estíbaliz, niecierpliwa jak to ona, wybrała jej numer z gabinetu Alby i włączyła głośnik, żebyśmy wszyscy mogli słyszeć.

      Za oknem słońce oblewało złotem liście drzew, a wiatr poruszał rozwieszonymi w alei plakatami.

      – Pani doktor, jeszcze raz dziękuję za pani niezwykłą skuteczność – powiedziała Alba i sprawnym ruchem, który powtarzała ze dwadzieścia razy dziennie, splotła swoje czarne włosy w ciasny warkocz. – Czy może nam pani już coś powiedzieć?

      – Dzień dobry, pani podkomisarz. Znałam denata. Owdowiał niecałe sześć miesięcy temu, przyjaźniłam się przez całe życie z jego żoną. Wielka szkoda, bardzo mądry, rodzinny człowiek.

      – Ustalono przyczynę śmierci? Inspektor López de Ayala i ja wyczuliśmy charakterystyczny chemiczny zapach w toaletach, gdzie znaleźliśmy ciało – odezwała się Estíbaliz. – Czy znalazła pani jakieś niepokojące zmiany w organizmie?

      – Owszem: miał kompletnie poparzony przełyk. I pęcherz moczowy, naprawdę cierpiał przed śmiercią. Problemy z oddawaniem moczu, mdłości, mogę stwierdzić, że w dniu zgonu co najmniej raz wymiotował.

      – A mimo wszystko zjawił się na premierze książki – zauważyłem.

      – Nieczęsto się skarżył, pewnie myślał, że ma zapalenie pęcherza albo niedyspozycję żołądka, i nie zrezygnował z normalnych zajęć.

      – A co było przyczyną śmierci? – zapytałem.

      – Pęknięcie aorty. Serce nie wytrzymało.

      – Z tego, co pani powiedziała, domyślam się, że spożył truciznę, która spowodowała takie wielkie spustoszenie w narządach wewnętrznych.

      – Tak podejrzewam, ale wciąż czekam na wyniki z laboratorium toksykologicznego – odparła. – Spodziewam się ich lada chwila. Właściwie powinny były przyjść godzinę temu. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. To musiała być bardzo żrąca substancja. Nie chcę uprzedzać faktów, ale inspektor López de Ayala dzwonił do mnie wczoraj i poprosił, żebym sprawdziła pewien konkretny środek. Jeśli ma rację, oszczędzimy sobie wielogodzinnych poszukiwań.

      – Co to za specyfik, Unai? Mógłbyś podzielić się podejrzeniami?– zapytała Estíbaliz.

      – Oczywiście, zamierzałem ci o tym wspomnieć, ale było tyle spraw do omówienia.

      Powiedziałem to na głos i nie brzmiało to tak dobrze, jak w mojej głowie. Estíbaliz spojrzała na mnie jak na beznadziejny przypadek. Alba wzruszyła ramionami. Zignorowałem ich reakcję.


Скачать книгу