Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi

Władcy czasu - Eva Garcia Saenz de Urturi


Скачать книгу
Znów nie to. Znalazłam coś o wiele lepszego.

      – To znaczy? – Estíbaliz nie ustępowała.

      – Pod koniec sierpnia Muzeum Nauk Przyrodniczych zgłosiło kradzież. Przesyłka dwustu chrząszczy mających wzbogacić zasoby, zgodnie z inwentarzem. Przypomniałam sobie o tej sprawie i pomyślałam: może wśród tych chrząszczy były oleicowate? Jeśli chcecie, złożymy tam wizytę, kiedy już skończymy rozmawiać z wydawcą.

      – Dobrze, tak zrobimy.

      Kątem oka obserwowałem Estíbaliz. Moja partnerka postawiła kołnierz wojskowej kurtki. Sprawiała wrażenie nieobecnej. Żeby dotrzeć do mieszczącego się w Wieży Doñi Ochandy muzeum przyrodniczego, trzeba było przejść obok sklepu ezoterycznego, który prowadził kiedyś Eneko alias Eguzkilore, czyli brat Esti. Od dawna nie było go wśród żywych, ale czy Estíbaliz zdążyła już przeboleć stratę? Czy żałoba po bracie, nawet jeśli był dilerem i palantem, w ogóle się kiedyś kończy?

      – Czym się martwisz, Esti? – zapytałem.

      – Że dochodzenie w sprawie śmierci przedsiębiorcy odciąga nas od poszukiwania zaginionych sióstr – odparła, nie patrząc na mnie.

      – A jeśli one wcale nie zaginęły? – zapytałem.

      – Co masz na myśli?

      – Że starsza, Estefanía, kłóciła się często z młodszą siostrą. Może doszło do bójki, młodsza uderzyła się nieszczęśliwie, starsza ukryła gdzieś ciało, a sama uciekła. Nie mówię o podwójnym porwaniu, bo nikt nie zgłosił się po okup. Nie mówię o społecznym drapieżcy. Może to po prostu historia tak stara, jak ta o Kainie i Ablu?

      – Słabą masz wiarę w ludzi, skoro sądzisz, że siostra zabiła siostrę… Nie chcę nawet o tym myśleć – powiedziała i spojrzała przez owalne okienka budynku.

      – Pracuję w Wydziale Kryminalnym, a ty mi mówisz o wierze w rodzaj ludzki? – Puściłem do niej oko, starając się rozładować napięcie. – Ale jeśli nie mam racji, to co je spo­tkało, Esti? Co mogło je spotkać?

      – Siedemnastolatka nie ucieka z domu z dwunastoletnią siostrą, nie może sobie pozwolić na taki balast – odparła. – Estefanía nie jest nawet pełnoletnia. I są ślady krwi Oihany, coś musiało się wydarzyć.

      – Od dwóch tygodni się nad tym zastanawiamy i nic nie znaleźliśmy. Musimy robić to, co zawsze, nieważne, jak trudne okaże się śledztwo. Posuwajmy się naprzód tak szybko, jak się da. I… jesteśmy na miejscu. – Zatrzymaliśmy się przed drzwiami na trzecim piętrze, po lewej stronie korytarza.

      – Dzień dobry, Prudencio – przywitałem się z właścicielem mieszkania.

      – Pruden, wolę, jak mówią na mnie Pruden. Ale nie stójcie tak na klatce schodowej, zapraszam do środka.

      Przeszliśmy przez próg wydawnictwa Malatrama. W mieszkaniu nie było ścian wewnętrznych, wysoki, sklepiony sufit o belkach z pomalowanego na biało drewna podtrzymywało wiele cienkich kolumn. Ściany boczne ozdobiono plakatami przedstawiającymi straszne boginie i pejzaże science fiction, które zapowiadały rychłą apokalipsę. Od patrzenia na nie człowiekowi kręciło się w głowie i czuł się maleńki. Nie tylko mnie przytłoczył ten wystrój.

      – Naprawdę potrafi pan się skoncentrować przy tych obrazach tak…? – zaczęła Milán, ale nie umiała znaleźć właściwego słowa.

      – Przejmujących, dramatycznych, przerażających?

      – Właśnie.

      – To ilustracje z najlepiej sprzedających się tytułów. Przynajmniej do tej pory – powiedział wydawca i chociaż dzień nie był zbyt gorący, wytarł sobie twarz chusteczką, która wydawała się w jego ręce mikroskopijna. W drugiej trzymał dużą metalową konewkę.

      Pruden chodził boso, drewniana podłoga musiała być ciepła. Ubrany był w białe lniane spodnie i białą marynarkę, która opinała mu wielki brzuch. Miał siwe włosy i kręconą brodę, wyglądał z nią jak druid, który w każdej chwili pożarł­by z chęcią pieczonego dzika.

      – Właśnie podlewałem kwiaty. Wydawało mi się, że był pan z rodziną na promocji książki w Villa Suso, prawda?

      Zaprowadził nas na balkon wychodzący na wąskie patio. Wychyliłem się i zajrzałem ostrożnie w głąb tej studni. Zobaczyłem wypielęgnowane pelargonie, koty wylegujące się w ocienionym kącie, wilgotne jeszcze pranie rozwieszone pod wysłużonym daszkiem, usłyszałem brzęk naczyń kuchennych, poranne debaty telewizyjne, miałem wrażenie, że zajrzałem pod spódnicę życiu sąsiedzkiemu najstarszej części Vitorii.

      Pachniało ziemniakami z chorizo, które przyrządzała pewnie jakaś babcia, a Estíbaliz zawstydziła się, bo zaburczało jej w brzuchu.

      – Lubię myśleć, że pracuję w miejscu, w którym tętniło życie tysiąc lat temu, jeszcze przed wybudowaniem tego pałacu w piętnastym wieku. I pan też – zaśmiał się dźwięcznie i wskazał na mnie palcem – pan nosi nazwisko López de Ayala, co za zbieg okoliczności, że mieszka pan u wylotu ulicy Correría.

      Zakląłem w duchu. Czy już wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkam? Nie było sposobu, żeby odzyskać anonimowość w mieście, które uczestniczyło w manifestacji przed moim domem i zapalało znicze przed wejściem po podwójnej zbrodni w dolmenie.

      – Pańscy przodkowie – ciągnął – podczas walk o wpływy w czternastym wieku kontrolowali tu kilka strategicznych miejsc. Ród Ayalów spotykał się zwykle na schodach kościoła Świętego Michała. Callejowie w zaułku Portal Oscuro, niedaleko stąd, na końcu uliczki Anorbín, która kiedyś nazywała się Angevín, i tę właśnie nazwę znajdujemy w średniowiecznych dokumentach. Ayalowie bronili interesów pierwszych obywateli miasta. Ciekawy zbieg okoliczności. Czy mieszkanie przy placu Virgen Blanca jest pańską własnością?

      – Ależ skąd, po prostu trafiła mi się świetna okazja, kiedy szukałem czegoś do wynajęcia.

      – Ciekawe, bardzo ciekawe. Że potomek Ayalów po tylu wiekach jest strażnikiem tego miasta.

      Spodobało mi się, że tak o mnie powiedział, ale natychmiast przypomniałem sobie o dwóch zaginionych dziewczynkach i zamordowanym ojcu pięciorga dzieci, choćby nawet nie był ich biologicznym ojcem, i moja duma ulotniła się w mgnieniu oka.

      – Proponuję, żebyśmy skupili się na temacie – zasugerowałem. – Odpowiadając na pańskie pytanie: tak, byłem na promocji powieści. Jak każdy, chciałem dostać autograf. Ale okazało się to niemożliwe. Jest pan wydawcą bardzo nieuchwytnego pisarza.

      – Powiedziałbym raczej: dyskretnego.

      – Bez owijania w bawełnę: wie pan, kim on jest?

      – Niestety nie mam pojęcia.

      – Ale ma pan jakieś podejrzenia? – zapytała Estíbaliz.

      – Usiądźmy. Nie zaproponowałem wam nic do picia.

      – Proszę się tym nie przejmować, mamy tysiąc spraw do załatwienia, będziemy się streszczać. Wszczęliśmy dochodzenie w sprawie śmierci przedsiębiorcy znalezionego w toaletach Villa Suso.

      Wydawca zrobił wielkie oczy.

      – A więc to prawda, że nie zmarł z przyczyn naturalnych. Oczywiście zdziwiłem się, że zamknęliście budynek i przesłuchaliście wszystkich obecnych, chociaż agenci zapewniali nas, że to rutynowe czynności.

      – Na tak wczesnym etapie śledztwa nie możemy jeszcze odpowiedzieć na pańskie pytanie. Badamy obecnie kilka wątków. Proszę nie wpadać w panikę, ale musimy ustalić, czy spotkanie promocyjne i śmierć przedsiębiorcy są ze sobą jakoś powiązane. Dlatego tak ważna jest dla nas tożsamość


Скачать книгу