Czarne złoto. Michał Potocki
tym razem mogliśmy wyjść z kopalni tylko trochę umorusani. Wysokość pokładów w Pawłohradśkiej to najwyżej sto dziesięć centymetrów. To oznacza, że w ścianie tyle właśnie dzieliło spąg od podtrzymywanego obudową stropu. Współautorka tych słów miała okazję przekonać się, jak wygląda praca w ścianie wysokiej na siedemdziesiąt pięć centymetrów, do której w całym kopalnianym rynsztunku trzeba się po prostu wczołgać. A potem jeszcze zawrócić.
Wśród załogi spotkaliśmy tu wysokiego mężczyznę, który w sierpniu 2018 roku trafił do Pawłohradśkiej z okupowanego Charcyzu. Tam też pracował w kopalni. Ma trójkę małych dzieci.
– Tam była praca, ale nie było płacy – skwitował.
I opowiedział, jak robotnicy sami musieli za własne środki kupować sobie łopaty i paliwo do maszyn. W Komsomołciu Donbasu, gdzie pracował, kopalnia działała po dwa tygodnie na miesiąc, bo nie było zbytu.
– Przez krótki czas pracowałem w Dnieprze na budowach. Ale praca w pełnym słońcu to nie dla mnie, więc wróciłem pod ziemię – dodał kombajnista.
Jak pisał Jules Verne w Czarnych Indiach, „górnicy, przyzwyczajeni do głębokiego spokoju w kopalniach, mniej chętnie niż robotnicy i rolnicy stawiają czoła wielkim atmosferycznym zaburzeniom”. Gdy wracamy windą na górę, gospodarze uczą nas tradycyjnych piosenek. O młodym konogonie prowadzącym konie ciągnące urobek, który zginął pod ziemią, a jego dziewczyna „nigdy się nie dowie, jaki był chłopaka koniec”. O tym, że nie wie, co to słońce, kto w kopalni nie był. O konogonie-samogonie.
– Tylko wybierajcie te bez bluzgów – ratowała wizerunek branży pani od PR.
Konie służyły pod ziemią, dopóki górnictwa nie zmechanizowano. Ciągnęły wagoniki z węglem, a nie opłacało się ich codziennie sprowadzać na ziemię upadowymi, więc organizowano im pod ziemią stajnie, w których z czasem ślepły. Pisał o nich Gustaw Morcinek w Łysku z pokładu Idy, opowiadaniu znanym każdemu uczniowi podstawówki.
My tymczasem po wyjeździe na powierzchnię, obowiązkowym odbiciu dyskietki i zdaniu sprzętu rozeszliśmy się do łaźni. Szybki prysznic, a po nim sauna, z której z braku czasu nie mogliśmy skorzystać.
– Jak to, nie macie w kopalniach bani? Przecież dla górnika to obowiązkowa regeneracja! – dziwiły się Oksana i Wiktorija.
Goście kopalni wizytę na dole obowiązkowo kończą obiadem. Nie inaczej było tym razem. Z tą różnicą, że na stół zamiast zimnego piwa, jak w Polsce, wjechały wina i wódka.
– Czas na tradycyjne frontowe sto gram – zarządził inżynier.
Ta tradycyjna miara weszła w krew tak mocno, że w rosyjskim pojawił się czasownik ostogramitsia, „ostogramić się”.
– Pierwszy toast tradycyjnie pije się za przyjaźń. Dziękujemy, że wspieracie wolną Ukrainę i interesujecie się sprawą, która wielu ukraińskich dziennikarzy od dawna nie obchodzi – mówiła Oksana Sztonda.
Wierzyliśmy w jej intencje, choć czasem ten pawłohradzki patriotyzm wyglądał sztucznie w zakładzie, w którym wszystkie napisy są po rosyjsku. W podsłuchanej przypadkiem rozmowie między pracownikami słyszeliśmy opowieść o niedawnych wczasach na Krymie.
– Ale na Facebooka zdjęć nie wrzucałem. No bo wiesz…
Po przyjaźni nastąpiły toasty za kobiety, miłość i mężczyzn. Jak mówił inżynier, piąty toast to już zwykle wolne wnioski typu: „Niech żyje Pawłohradwuhilla!”. Potem porządek zwykle się rozluźnia. Niczym w dawnej białoruskiej pieśni przypomnianej przez grupę Stary Olsa, w której pierwszy toast pije się za zebranych, drugi za wolność, trzeci za życie, czwarty za Cerkiew Chrystusową, piąty za potęgę kniazia, szósty za ludzi wolnych, a potym pje, chto zdolny.
Wkrótce po naszej wizycie w Hirśkem i Pawłohradzie na Ukrainie nastąpiła zmiana władzy i ekipę Petra Poroszenki zastąpił Wołodymyr Zełenski. Pawłohrad specjalnie się nie martwił, za to Hirśke dalej protestowało pod kijowskimi gmachami rządowymi. W gorącą lipcową noc wyborczą w zielonym niczym nazwisko prezydenta sztabie zwycięskiej partii Sługa Narodu zapytaliśmy czołowego eksperta od energetyki, wybranego właśnie do Rady Najwyższej, co zrobić z nierentownymi kopalniami.
– Przez dwa czy trzy lata chcemy wspierać górnicze regiony, ale w tym czasie spróbujemy je przekwalifikować, sprawić, by ludzie byli bardziej mobilni, nie bali się przeprowadzki. Wydobycie węgla jest dotowane, a kopalnie są nieefektywne. Tracimy gdzieś sens ekonomiczny. Umowa społeczna: dajemy wam trzy lata dotacji, ale w tym czasie się przekwalifikujcie albo przeprowadźcie – odpowiedział Ołeksij Orżel.
Wkrótce nasz rozmówca został ministrem energetyki w rządzie Ołeksija Honczaruka i zaczął głośno mówić o konieczności zamknięcia części kopalń.
Na Ukrainie właściwej zamknięcie kopalni to dramat dla jej pracowników, ale ktoś przynajmniej dba o wypompowywanie wody. Restrukturyzacja kopalń w ORDŁO wygląda zgoła inaczej. Z oficjalnych danych opublikowanych pod koniec 2018 roku przez wydawany w Doniecku kwartalnik naukowy „Wiestnik Instituta ekonomiczeskich issledowanij” wynika, że spośród stu pięćdziesięciu siedmiu kopalń leżących na terenie DRL i ŁRL osiemdziesiąt siedem znajduje się w stanie likwidacji.
W tamtejszych warunkach oznacza to pozostawienie kopalń na pastwę wód gruntowych, bo nikt nie ma środków, by ją odpompować. Wody stopniowo zalewają chodniki, podnoszą się coraz wyżej, a że Donbas pod ziemią jest dziurawy jak sito, nikt nie wie, gdzie się mogą pojawić. Zatruta chemikaliami ciecz może skazić zbiorniki wody pitnej i grunty orne w promieniu kilkuset kilometrów. W ORDŁO, ale też na Ukrainie właściwej i w Rosji.
W latach dziewięćdziesiątych, po zamknięciu kopalń w rosyjskim obwodzie rostowskim, zażelaziona woda najpierw skaziła studnie, a potem zaczęła podtapiać piwnice domów. Tam też nie wszędzie dbano o pompowanie cieczy. Zamknięte szyby służyły również jako darmowe składowiska odpadów. Jeden z naszych rozmówców z Rostowa nad Donem przekonywał nas, że spuszczano do nich wtedy nawet zużyte paliwo jądrowe, ale tego nie byliśmy w stanie zweryfikować.
W 1979 roku w kopalni Junkom w Junokomunariwśku w obwodzie donieckim Sowieci przeprowadzili podziemną próbę nuklearną. Dzisiaj kopalnia znajduje się pod kontrolą DRL. Obiekt o kryptonimie Kliważ – betonowa obudowa, którą otoczono miejsce eksperymentu – miał gwarantować bezpieczeństwo. W kwietniu 2018 roku władze DRL zdecydowały się Junkom zamknąć i zatopić. Projekt „mokrej konserwacji” był konsultowany z rosyjskimi naukowcami.
– To grozi nowym Czarnobylem – mówił nam Mychajło Wołyneć, szef Niezależnego Związku Zawodowego Górników Ukrainy, który brał udział w rządowej naradzie na ten temat.
Jeśli sarkofag nie wytrzyma naporu wody – a tego obawiają się ukraińskie władze – radioaktywne pamiątki po wybuchu mogą się dostać do wód gruntowych w basenie rzek Doniec i Kalmius. O takim zagrożeniu pisał w 1999 roku minister ochrony środowiska Wasyl Szewczuk. Separatyści uspokajają, że uczeni uznali, iż zasady bhp zostały zachowane. Polscy naukowcy, z którymi rozmawialiśmy, uważają, że sprawa Junkomu została rozdmuchana przez Ukraińców, a ryzyko katastrofy ekologicznej jest marginalne.
– Junkom został zamknięty jeszcze w czasach radzieckich. Kopalnia jest połączona pod ziemią z innym nieczynnym zakładem wydobywczym, Ołeksandr-Zachid w Gorłówce. Nad jej wyrobiskami zbudowano zakład chemiczny, z którego w 1989 roku wyciekło do kopalni 30 ton mononitrochlorbenzolu. Substancja przereagowała z podziemnymi związkami chemicznymi. Od oparów ucierpiało dwieście pięćdziesiąt osób