Intruz. Marek Stelar
wyłącznie do tego komputerze. Dane były szyfrowane i zabezpieczone przed nieautoryzowanym skopiowaniem na urządzenie zewnętrzne. Komputer miał system RAID, czyli kilka współpracujących między sobą dysków, w tym wypadku były dwa. Zwiększa to wydajność i znacznie zmniejsza ryzyko awarii i utraty danych. Na wszelki wypadek jednak co tydzień kopiowano całość z aktualnymi danymi na dysk zewnętrzny, przechowywany w sejfie, do którego dostęp miał tylko profesor Zajnert i kapitan Wicha. I oba dyski z komputera, na których były identyczne dane, bo na tym to mniej więcej polega, zostały wymontowane i zniknęły razem z pańskim bratem.
– A ten zewnętrzny?
– Znaleziono go w słoju z kwasem solnym w jednym z laboratoriów. Oczywiście, do niczego się już nie nadawał.
– Na jakim etapie były badania?
– Nie można powiedzieć, że Zajnert je zakończył, i to z sukcesem. Pełnym sukcesem. Jednak stopień ich zaawansowania był tak daleki, że przy odpowiednich nakładach finansowych i zapleczu technologicznym ich dokończenie jest kwestią niezbyt odległej przyszłości. Nie muszę dodawać, kto dysponuje takim zapleczem…
– Dlaczego upiera się pan tak przy tych Chińczykach?
– Nie bez powodu. Nikt o tym nie wie, bo zadbaliśmy o dyskrecję i nic nie wyciekło do prasy… Jeden z członków zespołu, młody adiunkt na politechnice, został aresztowany w związku z podejrzeniem o utrzymywanie kontaktów z chińskim wywiadem. Asystent profesora Zajnerta, zresztą jego dawny doktorant. Nazywa się Cwynar, Dariusz Cwynar. Ma również związek z zabójstwem Zajnerta.
– Przed chwilą powiedział pan, że podejrzany o to zabójstwo jest Kamil.
– Owszem.
– To czemu aresztowano tego Cwynara?
– O to proszę pytać prokuratora, nie mnie. To prawda, są pewne poszlaki wskazujące na udział tego człowieka w zabójstwie, ale podkreślam: tylko poszlaki. No i był dostępny, że tak powiem, w przeciwieństwie do pańskiego brata, który zniknął. Sam pan wie, że w sprawach politycznych często chwyta się wszystko, co jest pod ręką i nie ucieka. Dodam też, że jeśli chodzi o współpracę z Chińczykami, to tu ABW dysponuje czymś więcej niż poszlakami. Tak czy siak siedziałby do wyjaśnienia sprawy.
– Rozumiem, podejrzewa pan Kamila o zdradę? O sprzedaż tajemnicy państwowej służbom obcego wywiadu, tak?
– Szczerze mówiąc, trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie wykluczam tego, ale pański brat nie zachowuje się tak, jak zachowywali się zwykle inni w takiej sytuacji. Próbowali zniknąć, często znikali, a w końcu odnajdywali się gdzieś po drugiej stronie. Kapitan Wicha zniknął, ale… – Oleszczuk wydął policzki i pozwolił, żeby powietrze uszło z nich powoli; trwało to kilka sekund, które chciał chyba wykorzystać do namysłu. – On zostawia znaki. Czytelne wyłącznie dla pana.
– Jakoś nie mieliście problemu z samolocikiem?
– Z samolocikiem nie. – Oleszczuk dotknął palcem boeinga stojącego samotnie na blacie, jak izraelski airbus w najodleglejszej części lotniska w Entebbe. – Ale z delfinem już mamy.
– Z jakim delfinem?
Oleszczuk ponownie sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej coś niewielkiego.
– Z takim. – Podał mi niewielki przedmiot, który z zaskoczeniem rozpoznałem już na pierwszy rzut oka.
– Biały delfin Um – stwierdziłem.
– Wiem. Może nie wyglądam, ale też byłem kiedyś mały.
– Nie rozumiem. – Oddałem Oleszczukowi gumowy breloczek na krótkim łańcuszku z zawieszką.
– Ja też nie. Był przyczepiony do samolociku. Wiemy tylko, a w zasadzie podejrzewamy, że to też znak, ale już dla pana. Kapitan Wicha bawi się z nami w dziwną grę, w którą z jakichś powodów wciągnął swojego brata. Dlatego osobiście nie spisywałbym go jeszcze na straty. Tak nie zachowuje się ktoś, kto po prostu ukradł dane dotyczące cennej technologii i szuka kogoś, komu mógłby to opchnąć. Tu się dzieje coś dziwnego…
– Ma pan jakieś przypuszczenia?
– Owszem. Skoro kapitan Wicha wciąga w to pana, oznacza to niechybnie, że nie ufa nikomu z nas. Absolutnie nikomu. I to też jest dziwne. – Wzrok Oleszczuka zmętniał.
– Bo przecież Agencja jest dla niego jak matka?
– Niech się pan nie wygłupia, dobra? – Major drgnął jak wybudzony z drzemki i spojrzał na mnie ostrzej. – Wie pan, jak najłatwiej namierzyć szpiega?
– Nie wiem.
– Mówię oczywiście w uproszczeniu. To zawsze jest długi proces, dowody są zwykle nikłe, ale chodzi mi o to, jak zwykle pojawiają się podejrzenia w stosunku do tych, którzy przeszli na drugą stronę.
– Wciąż nie wiem. – Pokręciłem głową.
– Forsa. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, w których zdrajcy działali z pobudek innych niż finansowe. Przekonania polityczne, zemsta i tak dalej… Na przykład jeden z tych palców nazywa się pułkownik Kukliński. Ale prawie zawsze chodzi o pieniądze, panie Adrianie. Tak jest od zarania dziejów. I kiedy sprawdzamy ludzi, na tej części skupiamy się najbardziej. Wydaje więcej, niż zarabia? Już jest podejrzany…
– Dziewięćdziesiąt pięć procent Polaków żyje, wydając więcej, niż zarabia. – Nie mogłem się powstrzymać.
– A pan znów swoje… Powtarzam, zostawmy politykę. Nie mówię też o zwykłych przestępcach w białych kołnierzykach i ich przekrętach finansowych. Mówię o mojej branży. Tak wpadała większość szpiegów zwerbowanych przez obce wywiady. Przez wydatki. Przez forsę, której pochodzenia nie umieli udokumentować. A tak naprawdę wpadali przez głupotę. Chyba najlepszym przykładem może być Aldrich Ames, pracownik CIA, szef wydziału kontrwywiadu na Rosję i Europę Zachodnią, szastający forsą jak gwiazda filmowa.
– Rozumiem, że Kamil też wydawał więcej, niż zarabiał?
– No właśnie nie. – Oleszczuk zmrużył oczy. – On pod tym względem był czysty jak łza. Żył skromnie. Żył pracą. Nie można mu niczego zarzucić. Niczego.
– Konto w zagranicznym banku? – zasugerowałem.
– Ma nas pan za idiotów? – Uśmiechnął się krzywo. – Nie miał takiego. Gdyby miał, dotarlibyśmy do niego. Dziś nie da się nie zostawić śladów, rozumie pan?
– Może jemu to się jednak udało?
– Nie. Pomińmy tę kwestię. – Oleszczuk zerknął na zegarek. – Musimy na razie kończyć. Wszystko, co pan tu usłyszał, jest ściśle tajne, ujawnienie choćby drobnych szczegółów osobom postronnym grozi sankcjami przewidzianymi w kodeksie karnym. Jako prawnikowi nie muszę tego panu tłumaczyć, prawda? Będziemy jeszcze mieli mnóstwo czasu na rozmowy, ale teraz zawiozę pana do domu.
Też spojrzałem na zegarek.
– Do pracy, nie do domu – poprawiłem go. – I mogę pojechać tramwajem, nie ma sprawy.
Oleszczuk spojrzał na mnie wzrokiem lekarza informującego pacjenta o złych wynikach badań. O bardzo złych wynikach.
– Obawiam się, że nic z tego, panie Adrianie. Na razie nie będzie pan chodził do pracy. Na jakiś czas musi pan zniknąć. Pana przełożeni zostali już poinformowani o nagłej sytuacji, oczywiście bez szczegółów, jedynie w niezbędnym zakresie. Teraz zawiozę pana do domu, żeby się pan spakował. O czternastej z minutami mamy pociąg do Warszawy.
* * *
Jechaliśmy przez miasto w milczeniu. Odkąd Oleszczuk oznajmił mi, że nieprędko