Zbieranie kości. Jesmyn Ward
ściągnęła. Suka warczy, a Skeet przykłada jej palce do czoła i popycha.
– Zamknij się.
– Powiem Randallowi, że chcecie zrobić coś złego szczeniakowi! – Junior wybiega na dwór.
– Boże… – szepczę.
China wpatruje się w nas, leżąc na boku. Karmi szczeniaki nieruchoma jak kamień. Tylko ślepia jej świecą jak wieczne lampki nocą. Powinnam wiedzieć, kim jest ta suka: dobrze wiem, że raz po raz zamiera i staje się czającym się do skoku drapieżnikiem, ale udaję, że nie wiem. Nie porusza ogonem. Mam gęsią skórkę na brzuchu i na rękach.
– Zostawimy go na górze do wieczora. Jeśli to parwo, nie pozaraża innych. – Skeet wyciera ręce w przód podziurawionej koszulki. Zadziera ją nad żebrami, nad chudym umięśnionym brzuchem. – Jebane zarazki. Muszę umyć ręce.
Siedzę na schodach, czekając na Skeeta, i widzę wychodzącego spomiędzy drzew Randalla. Podskakuje, idąc, a ciemność pod zielonymi drzewami ukazuje go kawałek po kawałku: pierś, brzuch, biodra, ręce i nogi. Na końcu twarz. Junior jest głosem za jego plecami, Randall niesie go na barana, a Junior kopie go nogami po brzuchu, zostawiając na nim piętami ślady od pyłu.
– O czym ten Junior gada? Że chcecie utopić szczeniaka?
Czuję niespodziewaną falę mdłości.
– Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy.
– Mówi, że włożyliście szczeniaka do wiadra.
– Ma parwo – stwierdzam.
– Chcą go utopić we wiadrze! – Randall podrzuca Juniora, więc gdy młody krzyczy, nad ramieniem Randalla błyska jego twarz.
– Nie mamy zamiaru topić go w żadnym wiadrze – oznajmiam dobitnie.
– Więc co chceta z nim zrobić?
– Zanieść go nad gliniankę.
Randall puszcza Juniora, ale Junior trzyma się go kurczowo, w końcu nie daje rady, mdleją mu nogi i spuszcza się po Randallu jak po słupie. Milczymy we troje, patrzymy po sobie, marszcząc brwi.
– Idź, Junior – mówi Randall.
– Ale, Randall…
– Idź.
Junior krzyżuje ręce na piersi, ma żebra koloru przypalonego grilla. Powinien włożyć koszulkę.
– Idź.
Juniorowi świecą oczy. Kiedy ucieka, tupie stopami po ziemi, wznosząc tumany kurzu. Skeetah wychodzi z wiadrem i jedzeniem na czarną godzinę, które ukradł z domu.
– Nie możecie go zabić – mówi Randall.
– Owszem, możemy.
– Może wyzdrowieje.
– Na parwo nie ma lekarstwa. Szczeniakom nic nie pomaga. Muszę się go pozbyć, żeby nie zaraził innych. Bo wszystkie wyzdychają. Myślisz, że Junior to zrozumie?
– Nie. Musi być jakiś inny sposób.
– Nie ma. – Skeet przerzuca torbę z jedzeniem przez ramię razem z wiatrówką, w drugiej, drżącej ręce trzyma wiadro. – Znasz się na koszykówce, a nie na psach. – Odchodzi. – Powiedz mu coś, nie wiem co, ale ten musi odejść.
– Jest za mały, Esch.
Dłonie Randalla bez piłki wyglądają niezdarnie. Jakby nie wiedział, co z nimi zrobić.
– Wiem – rzucam. – Ale my też byliśmy mali.
Domyśla się, o kim mówię.
– Widzę, jak kocha te szczeniaki, jak się na nie bez przerwy gapi. Przyłapuję go, jak się wspina na beczkę, żeby zajrzeć przez szparę do szopy, bo za bardzo się boi wejść do środka. China go czuje i warczy, a ja ściągam go z beczki i wyczuwam, jak ze strachu łomocze mu serce. A pół godziny później znów się wspina…
Wzruszam ramionami i podnoszę bezradnie ręce. Truchtam za Skeetem, znikającym w cieniu pod drzewami na ścieżce prowadzącej nad gliniankę.
– Chodź – woła do mnie.
Randall wymierza powietrzu bezsilny cios, jakby podawał niewidzialną piłkę.
– Kurwa – klnie. – Kurwa.
Skeet ukradł chleb, kubki, pół galonu ponczu, ostry sos, płyn do mycia naczyń. Stawia to wszystko obok wiadra i ściera pył z dwóch pustaków, na których leży grill. Kiedy byliśmy młodsi, wykopali tu z Randallem dół do barbecue. Stal jest osmalona, a kamienie poszarzałe od popiołu i ognia. Skeet trzyma wiatrówkę na pasku na ramieniu, lufa obija mu się o nogi, kiedy chodzi.
– Po co nam to? – pytam.
Szczeniak popiskuje w wiadrze. Został sam.
– Chodź – mówi Skeet.
Zwierzęta czmychają przed nami w cienistych leśnych jarach. W plamach słońca świergoczą ptaki. Zgarbiony Skeet przecina las. Idąc, pochyla się, wpatruje się w ziemię. Hałasuję za nim, szuram stopami po ściółce. Unoszę wysoko kolana, staram się lekko stawiać stopy, ale nie mogę złapać równowagi. To, co będzie dzieckiem, zachowuje się w moim brzuchu jak wypełniony wodą balon, który zaraz pęknie. Ten sekret sprawia, że nie czuję się swobodnie. Skeet przystaje, klęka wśród igieł i suchych liści. Pod spodem wszystko gnije i zamienia się w ziemię. Kręci głową i podnosi wzrok ku drzewom. Czekamy.
Przed nadejściem huraganu te zwierzęta, które mogą, uciekają. Ptaki lecą na północ jak najdalej od wichury, a wszystko inne wędruje gdzie bądź – tam gdzie nie wieje i nie pada. Od kilku dni na niebie nie ma ani jednej chmurki. Powietrze jest przejrzyste, niemal nieznośnie przejrzyste, gorące i duszne. Czuję się jak wtedy, kiedy poci się nade mną Manny: złociście jak w płomieniu. Pod naszymi stopami ryją w ziemi owady, wiewiórki przeskakują wysoko z drzewa na drzewo, kruki wirują nad koronami sosen i kraczą. Machają z poszumem skrzydłami, co przypomina ciche szuranie miotły Muddy Ma’am, gdy ta zmiata igły z piaszczystego podwórka. Skeet wpatruje się w kruki jak w Chinę: jakby China miała za chwilę przemówić, jakby wiedział, kiedy to się stanie, jakby mogła udzielić mu odpowiedzi na wszystkie pytania, które sobie stawia.
Tata oszalał – tak mi się wydaje – tego lata odbiło mu na punkcie huraganów. W zeszłym roku, kiedy na galerię handlową w Germaine spadło tornado, uwierzył, że wybrzeże Zatoki stało się nową aleją tornad. Przez całe lato pokazywał nam najbezpieczniejsze miejsca w domu, w których można się schować. Gdy tylko przyłapał w kuchni Juniora, kazał mu powtarzać ćwiczenia, których uczyli nas w szkole na wypadek uderzenia wiatru: uklęknij, połóż się na udach, schowaj głowę między kolanami, spleć kościste palce na karku, opuść łokcie, żeby chronić miękkie gardło.
Skeetah zdejmuje wiatrówkę z ramienia, ładuje. Początkowo trzyma ją luźno w ręce, ale porusza oczami na boki, jakby czytał, co wypisano w powietrzu między drzewami.
– Skeet, co chcesz zabić?
– W domu jest za mało puszek z mięsem, żeby je kraść.
– Ja tego nie będę smażyć, Skeet, przysięgam.
Zarzuca wiatrówkę na ramię. Potem znów celuje w niebo. W koronach drzew zrywa się lekki wiatr, ale zaraz zamiera, jakby ktoś wyszedł z pokoju. Drzewa cichną z tęsknoty. Wiatrówka kołysze się w tę i we w tę. Skeet celuje w wiewiórki uganiające się wśród gałęzi. Są puchate i szare, obrosły tłuszczem przez lato.
– Ciiii… – szepcze. – Musimy mieć coś do jedzenia.
Trzeszczy konar. Korony sosen ocierają się o siebie, znów zrywa się wiatr, ale dęby