Córka gliniarza. Kristen Ashley

Córka gliniarza - Kristen Ashley


Скачать книгу
Ally wybrała się do domu Rosiego, na wypadek gdyby wrócił do siebie. To było niebezpieczne, Lee mógł użyć swoich sekretnych sposobów i poznać już jego adres, a wolałabym, żebyśmy tam na niego nie wpadły. Zwłaszcza teraz, kiedy ja szukałam Rosiego i diamentów, on nie znał moich planów, a ja nie zamierzałam go wtajemniczać. Ponieważ ruch w księgarni był aż do lunchu i nie mogłam zostawić Jane samej, Ally pojechała beze mnie.

      Zadzwoniła komórka. Tata.

      – Cześć, tatku – rzuciłam.

      – Co to za rewelacje, że jesteś z Lee?

      Kurde. Kitty Sue!

      – No tak się powoli przymierzamy.

      – Przymierzajcie się bardzo powoli – wycedził tata. – Przecież to dziwkarz! Czemu nie wybrałaś Hanka? Porządny chłop, dobry gliniarz i ma pracę, w której stoi obiema nogami na ziemi po właściwej stronie prawa.

      O rany.

      – Nie zrozum mnie źle – rozkręcał się ojciec. – Lee umie o siebie zadbać, nikt mu nie podskoczy, ja to szanuję, ale do licha… z moją córką?

      Nie odzywałam się. Skoro już się odpalił jak rakieta, nie było sensu się wtrącać.

      – Kitty Sue jest w siódmym niebie – ciągnął. – Razem z twoją matką zawarły pakt krwi, dziewczyńskie bzdury, przekłuły kciuki agrafkami i obiecały sobie, że ich dzieci się pożenią, będą miały dzieci i w ten sposób zostaną rodziną.

      O, brzmi znajomo.

      Od wyrzutów tata płynnie przeszedł do namowy:

      – Hank miałby dobrą emeryturę…

      – Tato, przecież ze mną dostałby kota. Nie wytrzymalibyśmy dłużej niż jeden dzień.

      – Niech to licho.

      Wiedział, że to prawda. I najprawdopodobniej już wyczerpały mu się argumenty.

      Chyba Lee nie mógł liczyć na jego głos.

      Pomyślałam sobie, że Liam Nightingale będzie musiał ostudzić zapał swojej mamy. W końcu to on nas w to wciągnął, więc teraz niech kombinuje.

      Zadzwoniłam do dwóch przyjaciół Rosiego, których miałam zapisanych jako kontakty na wypadek wypadku; myślałam, że może jest u nich albo że go widzieli. Jeden nie odbierał telefonu, drugiego zastałam w domu, ale wkurzył się, bo go obudziłam; burknął niechętnie, że Rosie nie kontaktował się z nim od kilku dni.

      Zadzwoniłam do Duke’a jeszcze dwa razy, z tym samym skutkiem. Nie miał automatycznej sekretarki, więc nie mogłam się nagrać. Serio, powinien wejść wreszcie w dwudziesty pierwszy wiek; chyba kupię mu taki telefon na Gwiazdkę.

      A potem drzwi otworzyły się i weszła Marianne Meyer.

      Marianne mieszkała obok Nightingale’ów w Washington Park. Dorastałyśmy razem, była młodsza od Lee i starsza ode mnie i Ally. Przyjaźniłyśmy się. Nosiła gorset ortopedyczny w gimnazjum i aparat ortodontyczny w liceum; wyszła za dupka, rozwiodła się i wróciła do rodziców rok temu. Rozwód dał jej w kość, a mieszkanie z rodzicami w wieku trzydziestu jeden lat dołożyło swoje. Miała niecałe metr sześćdziesiąt osiem i była lekko puszysta. Po rozwodzie nie mogła się pozbierać, a smutki zajadała ciasteczkami oreo. Pracowała jako pielęgniarka w szpitalu, brała popołudniowe dyżury, a w czasie wolnym oddawała się swojemu nowemu hobby… szukaniu domu.

      Teraz podbiegła, rozpłomieniona, do lady z ekspresem.

      – Słyszałam, że jesteś nareszcie z Lee Nightingale’em!

      Ja pierdzielę.

      Marianne była wtajemniczona w moją odwieczną miłość i nawet kiedyś zwerbowałam ją do kilku akcji. Pewnie teraz myślała, że nie posiadam się ze szczęścia i potrzebuję kogoś do wybrania sukni ślubnej.

      – Przymierzamy się do tego.

      – Słuchaj, a czy wy… no… robiliście to już? – Jej oczy zapłonęły na samą myśl o robieniu „tego” z legendarnym Liamem Nightingale’em.

      – Nie.

      – To na co czekasz? – prawie krzyknęła. Gdyby przechyliła się przez ladę, złapała za koszulkę i potrząsnęła mną, nie zdziwiłabym się.

      Musiałam użyć mokki z syropem czekoladowym i bitą śmietaną, żeby oderwać ją od tematu.

      Wymogła na mnie obietnicę, że zadzwonię do niej od razu po „tym” i opowiem jej wszystko ze szczegółami (już lecę). Kiedy wreszcie poszła sobie, zadzwoniłam do Hanka.

      Myślałam, że może Rosie zrobił coś głupiego, na przykład zgarnął torbę z diamentami i uciekł do San Salvador. Jak twierdził, wisiał pięćdziesiąt dolców za trawkę prima sort, którą, jak dotąd nie wiedziałam, hodował sobie w piwnicy, a tu gość dał mu diamenty warte gazylion dolców.

      To było mocno podejrzane, a Rosie okazał się idiotą, bo wszedł w interes jak w masło.

      Z drugiej strony, co miał zrobić, stając oko w oko z taką fortuną? Odmówić?

      Nie dziwiłam się nawet, że chciał jak najszybciej spieniężyć kamyki i wybyć z miasta. Tylko nie wybierałabym San Salvador.

      Jeśli jednak rzeczywiście się wyniósł, a Lee się nie mylił, to mój barista wylądował już w San Salvador, a ja albo Lee, albo oboje, staliśmy się celem. Kurde, nie powinnam pyskować tym gościom… Zgadzałam się z Lee w całej rozciągłości: nie lubimy, jak się do nas strzela. Skoro do niego strzelali trylion razy i tego nie polubił, ja też nie mam żadnych szans.

      To by znaczyło również, że jestem dłużniczką Lee, bo naraziłam go na niebezpieczeństwo. Mogłam i sama zginąć, i w dodatku do końca życia nie wykręcić się od seksu z Lee.

      Poza tym, nikt nie zastąpi Rosiego przy ekspresie. Miał talent od Boga, serio. Był Picassem kawy.

      Gdy Hank odebrał, jego pierwsze słowa brzmiały:

      – Słyszałem, że w końcu jesteś z Lee?

      Niech ich szlag.

      Kitty Sue – najszybsza telefonistka na Zachodzie.

      Coś wreszcie trzeba z tym zrobić.

      – Nie do końca – odparłam.

      – Mhm, podobno powoli się przymierzacie.

      – Coś w tym rodzaju. – Bardzo powoli. Ślimak z przepukliną działałby szybciej. – Słuchaj, mogę z tobą o czymś pogadać?

      – Dawaj.

      – A przestałbyś na pięć minut być gliną?

      Cisza.

      Nie lubił, jak zadawałam mu to pytanie, a robiłam to często przez wiele lat.

      – Jasny gwint. Chyba nie kradłyście znowu cukierków w Walgreenie?

      – Wtedy też nie kradłyśmy! Po prostu chciałyśmy trochę kupić i nie wiedziałyśmy, ile nam się zmieści w kieszeniach, więc włożyłyśmy, żeby sprawdzić.

      – Słyszałaś, że mają tam torebki?

      – Jasne, plastikowe badziewie, które zaśmieca krajobraz i niszczy środowisko.

      Czy coś w tym stylu.

      – O rany, politycznie poprawna Indy, Boże miej nas w swojej opiece.

      – Mądrala – rzuciłam z uśmiechem.

      – O czym chcesz gadać?

      Odetchnęłam.

      –


Скачать книгу