Pan Światła. Roger Zelazny
Pod sklepionym przejściem zjawili się dwaj mnisi w ciemnych szatach.
— Dlaczego więc nie oczyści dla nich nieba? — zapytał pierwszy.
Drugi — starszy, mocniej zbudowany mężczyzna — wzruszył ramionami.
— Nie jestem mędrcem, by znać odpowiedzi na takie pytania. Że jej zależy, to oczywiste, inaczej nigdy nie użyczyłaby im schronienia ani nie pozwoliła Jamie tak z niego korzystać. Ale któż zdoła wyznaczyć granice nocy?
— Albo kaprysów kobiety — dodał pierwszy. — Słyszałem, że nawet kapłani nie wiedzieli o jej przybyciu.
— Niewykluczone. Jakkolwiek było, wydaje się, że to dobry znak.
— Tak się wydaje.
Minęli kolejny łuk przejścia, a Tak nasłuchiwał cichnących głosów, aż zapadła cisza.
Wciąż jednak nie schodził ze swej belki.
„Ona”, o której mówili mnisi, mogła być tylko samą boginią Ratri, czczoną przez zakon, który udzielił schronienia wyznawcom Wielkodusznego Sama, Oświeconego. Ratri z kolei także zaliczała się do tych, których wypędzono z Niebiańskiego Miasta i którzy nosili teraz ciała śmiertelnych. Miała wszelkie powody, by odczuwać gorycz po tej historii. Tak uświadomił sobie, jakie ryzyko podejmowała, udostępniając swe sanktuarium, a co dopiero będąc fizycznie obecną przy tym przedsięwzięciu. Gdyby choć słowo o tym rozeszło się i dotarło do właściwych uszu, przekreśliłoby to wszelkie szanse jej powrotu. Tak pamiętał ją jako ciemnowłosą piękność o srebrzystych oczach, przejeżdżającą swym księżycowym rydwanem z hebanu i chromu, zaprzężonym w ogiery, czarnego i białego, pod opieką gwardzistów, także czarnego i białego; sunęła Aleją Niebios, równa samej Saraswati w jej glorii. Serce zabiło mu mocniej w kosmatej piersi. Pewnej nocy, dawno temu, w szczęśliwszych czasach i w lepszej postaci, tańczył z nią na tarasie pod gwiazdami. Trwało to kilka chwil zaledwie, ale pamiętał.
Trudno jest być małpą i mieć takie wspomnienia.
Zsunął się z krokwi na dół.
Była tu wieża — wysoka, wyrastająca z północno-wchodniego narożnika klasztoru. Znajdowała się w niej komnata. Mówiono, że mieści w sobie duchową obecność bogini. Sprzątano tam codziennie, zmieniano pościel, zapalano kadzidło i składano wota tuż za progiem. Drzwi pozostawały zwykle zamknięte.
Były oczywiście okna. Pytanie, czy człowiek mógłby tam wejść przez któreś z nich, musiało pozostać bez odpowiedzi. Tak wykazał, że małpa może to zrobić.
Wszedł na dach klasztoru i zaczął wspinać się dalej, na wieżę, przechodząc z jednej śliskiej cegły na drugą, z wypukłości na nierówność; niebiosa powarkiwały nad nim jak psy. Wreszcie przylgnął do muru tuż pod zewnętrznym parapetem. Deszcz padał na niego bezustannie. Z wnętrza dobiegał śpiew ptaka. Zauważył zwisający za okno koniec wilgotnej błękitnej szarfy.
Chwycił się parapetu i podciągnął, by zajrzeć do wnętrza.
Była odwrócona do niego plecami. Miała na sobie błękitne sari i siedziała na małej ławeczce po przeciwnej stronie komnaty.
Wspiął się na parapet i odchrząknął.
Obejrzała się szybko. Nosiła zasłonę, więc nie widział jej twarzy. Przyjrzała mu się przez nią, po czym wstała i podeszła do okna.
Był skonsternowany. Jej postać, niegdyś gibka, teraz stała się szeroka w talii; jej krok, niegdyś niby kołysanie gałęzi, teraz przypominał chód kaczki; cerę miała zbyt ciemną; nawet skryte za zasłoną nos i podbródek zdawały się nazbyt wystające.
Skłonił głowę.
— „Gdy przechodzisz, idziemy wszyscy na spoczynek” — zaśpiewał. — „Jak ptaki do swych gniazd na drzewach”.
Stała nieruchoma, niczym jej posąg w holu na dole.
— „Wstrzymaj wilczycę, wstrzymaj wilka, wstrzymaj złodzieja, falo ciemna, lecz dla nas łatwą bądź do przejścia”.
Powoli wyciągnęła rękę i położyła mu dłoń na głowie.
— Masz moje błogosławieństwo, mały — rzekła po chwili. — Niestety, to wszystko, co mogę ofiarować. Nie zapewnię ci ochrony ani nie podaruję urody ja, której także brakuje takich luksusów. Jak ci na imię?
— Tak — odparł.
Dotknęła czoła.
— Znałam kiedyś pewnego Taka. Za dni minionych, w dalekim miejscu…
— Jestem owym Takiem, pani.
Usiadła na parapecie. Po chwili zrozumiał, że szlocha za zasłoną.
— Nie płacz, bogini. Tak jest tutaj. Pamiętasz Taka z Archiwów? Taka z Jasną Włócznią? Znów stoi tu, gotów wypełnić twe rozkazy.
— Tak… — powtórzyła. — Och, Tak również? Nie wiedziałam! Nie słyszałam…
— Jeszcze jeden obrót koła, pani, a kto wie? Wszystko może się ułożyć nawet lepiej niż kiedyś.
Ramiona jej zadrżały. Wyciągnął ku niej rękę, cofnął…
Odwróciła się i ujęła jego dłoń.
Wiek minął, nim znów przemówiła.
— Nie normalnym biegiem rzeczy odzyskamy nasze pozycje i sprawy się uregulują, Taku z Jasną Włócznią. Musimy podążyć własną ścieżką.
— O czym mówisz? — zdziwił się, po czym odgadł: —O Samie?
Skinęła głową.
— Od niego wszystko zależy. On jest naszą nadzieją przeciwko Niebu, drogi Taku. Jeśli uda się go przywołać, zyskamy szansę, aby żyć znowu.
— Więc dlatego podjęłaś to ryzyko, dlatego sama usiadłaś w paszczy tygrysa?
— A czemuż by nie? Kiedy nie ma prawdziwej nadziei, musimy wykuć własną. Nawet gdy moneta jest fałszywa, wciąż można nią płacić.
— Fałszywa? Nie wierzysz, że był Buddą?
Zaśmiała się krótko.
— Sam był największym szarlatanem w pamięci bogów i ludzi. Był także najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim zmierzyli się Trimurti. Nie rób takiej miny, Archiwisto, jakby zaszokowały cię moje słowa. Przecież wiesz, że osnowę swojej doktryny, ścieżkę i osiągnięcie, całą powłokę, wykradł z zakazanych prehistorycznych źródeł. To była broń, nic więcej. Największą jego siłę stanowiła nieszczerość. Gdybyśmy znów mieli go przy sobie…
— Świętym był czy szarlatanem, pani, ale powrócił.
— Nie żartuj sobie ze mnie, Taku.
— Bogini ma i pani, właśnie opuściłem pana Jamę, gdy wyłączał swoją machinę modlitewną. Na jego czole widniała zmarszczka tryumfu.
— Taka próba, przy tak minimalnych szansach… Pan Agni mówił kiedyś, że nie sposób tego dokonać.
Tak wstał.
— Bogini Ratri — rzekł. — Któż spośród bogów czy ludzi, czy kogokolwiek pomiędzy nimi, wie o takich sprawach więcej od Jamy?
— Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Taku, ponieważ ona nie istnieje. Ale jak możesz twierdzić z taką pewnością, że pochwycił w sieć naszą rybę?
— Ponieważ jest Jamą.