Pan Światła. Roger Zelazny

Pan Światła - Roger Zelazny


Скачать книгу
dwie kobry pochwyciły go za gardło.

      — Więc popróbuj tej mocy, z której tak pokpiwasz, Śniący. Przyjąłeś postać siłacza. Użyj swej siły! Nie tylko słowami spróbuj mnie pokonać!

      Policzki i czoło Mary zabarwiły się czerwienią, gdy Jama mocniej zacisnął dłonie. Oko zdawało się wychodzić z orbity — zielony reflektor omiatający świat.

      Mara osunął się na kolana.

      — Dość, panie Jamo — wycharczał. — Czy zabijesz i siebie?

      Przemienił się. Jego twarz zafalowała, jakby spoczywał pod niespokojnymi wodami.

      I Jama ujrzał własne rysy, zobaczył własne czerwone dłonie, chwytające go za przeguby.

      — Ogarnia cię rozpacz, Maro, kiedy ucieka z ciebie życie. Ale Jama nie jest dzieckiem i nie boi się rozbić lustra, którym się stałeś. Spróbuj ostatnich sztuczek albo giń jak mężczyzna, w rezultacie i tak wyjdzie na to samo.

      Ale rysy ponownie zafalowały i zaszła zmiana.

      Tym razem Jama się zawahał; jego uścisk osłabł.

      Jej brązowe włosy opadły mu na ręce. Jasne oczy błagały o litość. Szyję otaczał naszyjnik czaszek z kości słoniowej, odrobinę jaśniejszych od jej skóry. Miała na sobie sari koloru krwi. Jej dłonie spoczywały na jego rękach, niemal je pieszcząc…

      — Bogini! — syknął.

      — Nie zabijesz przecież Kali…? Durgi…? — wykrztusiła z trudem.

      — Znów się mylisz, Maro — szepnął. — Nie wiedziałeś, że każdy zabija to, co kocha?

      Z tymi słowy skręcił dłonie; trzasnęły pękające kości.

      — Po dziesięciokroć będziesz przeklęty — rzekł, mocno zaciskając powieki. — Nie odrodzisz się już.

      Wtedy dopiero rozprostował palce.

      U jego stóp leżał wysoki mężczyzna o szlachetnych proporcjach ciała, z głową opartą o prawe ramię.

      Oko w końcu się zamknęło.

      Jama czubkiem buta odwrócił trupa.

      — Zbudujcie stos i spalcie ciało — polecił mnichom, nie odwracając ku nim głowy. — Nie pomińcie żadnego z rytuałów. Dzisiaj bowiem zginął jeden z najwyższych.

      Potem jego wzrok porzucił dzieło rąk. Jama odwrócił się i wyszedł z sali.

      * * *

      Tego wieczoru błyskawice pokryły horyzont, a krople deszczu spadały niczym pociski Nieba.

      Cała czwórka siedziała w komnacie na wieży, wyrastającej z północno-wschodniego narożnika klasztoru.

      Jama krążył po pokoju, zatrzymując się przy oknie za każdym razem, kiedy je mijał.

      Pozostali obserwowali go i słuchali.

      — Podejrzewają coś — mówił. — Ale nie wiedzą. Nie spustoszą klasztoru innego bóstwa, demonstrując ludziom istnienie podziału w ich szeregach… dopóki nie będą pewni. Nie byli, więc próbowali sprawdzić. To znaczy, że wciąż mamy czas.

      Pokiwali głowami.

      — Bramin, który wyrzekł się świata, by odnaleźć swą duszę, przechodził tędy, uległ wypadkowi i umarł prawdziwą śmiercią. Jego ciało zostało spalone, a prochy wsypane do rzeki, która zmierza do morza. To właśnie się wydarzyło. Wędrowni mnisi Oświeconego przebywali tu w owym czasie. Odeszli wkrótce potem. Któż wie, dokąd się udali?

      Tak wstał niemal wyprostowany.

      — Panie Jamo — rzekł. — Choć taka bajka zdoła się utrzymać przez tydzień, miesiąc, może nawet dłużej, to jednak rozsypie się w rękach Władcy, kiedy będzie sądził pierwszego z tych, którzy byli obecni w klasztorze, a który przejdzie przez Hale Karmy. W tych okolicznościach sądzę, że kilku z nich zyska wcześniejszy osąd właśnie z tego powodu. Co wtedy?

      Jama starannie skręcił papierosa.

      — Trzeba zorganizować wszystko tak, by to, co powiedziałem, było tym, co zaszło w rzeczywistości.

      — Jak to możliwe? Kiedy mózg człowieka dokonuje karmicznego odtworzenia, wszystkie zdarzenia, których był świadkiem w ostatnim swym życiowym cyklu, zostają jak zwój pergaminu odsłonięte przed sędzią i maszyną.

      — To prawda — zgodził się Jama. — A czy słyszałeś, Taku z Archiwów, o palimpsescie, zwoju, który był wcześniej wykorzystany, a potem został oczyszczony i zapisany znowu?

      — Oczywiście, ale umysł nie jest zwojem.

      — Nie? — Jama się uśmiechnął. — Ale to przecież było twoje porównanie, nie moje. Zresztą, czym jest prawda? Prawda jest tym, czym ją uczynisz.

      Zapalił papierosa.

      — Ci mnisi byli świadkami rzeczy niezwykłej i strasznej — podjął.

      — Widzieli, jak przyjmuję na siebie swój Aspekt i wznoszę Atrybut. Widzieli, jak Mara robi to samo tutaj, w tym klasztorze, gdzie ożywili zasadę ahimsy. Są świadomi, że bóg może tak uczynić, nie obciążając swej karmy, ale wstrząs był silny, a wrażenia żywe. Czeka ich jeszcze ostateczne spalenie. I zanim ono nastąpi, historia, jaką wam opowiedziałem, musi stać się prawdą w ich umysłach.

      — Jak? — zdziwiła się Ratri.

      — Tej nocy, tej godziny, gdy wizja tego aktu płonie w ich świadomości, a myśli ich są niespokojne, nowa prawda zostanie wykuta i przybita na miejsce… Sam, dość już odpoczywałeś. Teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz przywołać w nich te szlachetne uczucia i wyższe cechy ducha, które czynią ludzi podatnymi na boskie manipulacje. Ratri i ja połączymy wtedy nasze siły i zrodzi się nowa prawda.

      Sam uniósł wzrok, po czym spuścił głowę.

      — Nie wiem, czy potrafię. To już tak dawno…

      — Kto raz był Buddą, zawsze nim będzie, Sam. Odkurz swoje dawne przypowieści. Masz piętnaście minut.

      Sam wyciągnął rękę.

      — Daj trochę tytoniu i bibułkę.

      Przyjął kapciuch i skręcił sobie papierosa.

      — Ognia? Dziękuję.

      Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym, zakaszlał.

      — Zmęczony jestem okłamywaniem ich — powiedział w końcu. — A myślę, że tak naprawdę to właśnie robię.

      — Okłamywaniem? — powtórzył Jama. — Ktoś chciał, żebyś kłamał o czymkolwiek? Cytuj im Kazanie na Górze, jeśli masz ochotę. Albo coś z Popol Vuh. Albo Iliadę. Nie obchodzi mnie, co powiesz. Masz tylko poruszyć ich odrobinę, uspokoić trochę. To wszystko, o co proszę.

      — A potem?

      — Potem? Potem ja będę ratował ich… i nas.

      Sam wolno pokiwał głową.

      — Jeśli tak to ujmujesz… Ale wyszedłem trochę z formy, jeśli chodzi o takie rzeczy. Pewnie, wyszukam sobie kilka prawd, dorzucę parę nabożnych maksym… Ale daj mi dwadzieścia minut.

      — Niech będzie dwadzieścia. A potem się pakujemy. Jutro ruszamy do Khaipuru.

      — Tak szybko? — zdziwił się Tak.

      Jama pokręcił głową.

      —


Скачать книгу