Do przerwy 0:1. Adam Bahdaj

Do przerwy 0:1 - Adam Bahdaj


Скачать книгу
– szeregowe tego małego oddziału. Widać było, że ułożyła je fachowa ręka, że konsumentów ze zbieraczami łączyła jakaś nieumowna solidarność. Wszystkie butelki były calutkie i czyste. Nie trzeba było ich myć.

      Maniuś gwizdnął, wyrażając w ten sposób swe zadowolenie i podziw dla poczucia porządku i ładu. Będzie „piątak” – pomyślał. – Bez pomocy ciotuni też można żyć na świecie, zwłaszcza na Woli.

      Zabrał flaszki, wrócił na Górczewską, gdzie pod numerem 105 za wystawową szybą widniał duży napis: „Skup butelek”.

      – Paragon, ty znowu tutaj! – przywitała go ekspedientka. W głosie jej można było wyczuć sympatię dla chłopca. – Pięć buteleczek, pani szefowo. – Maniuś uśmiechnął się całą gębą i łobuzersko przymrużył oko. – Prosto od konsumentów. Widać, że cyrkulacja na sto dwa.

      – Czyste?

      – Jakbym śmiał przynieść brudne, pani szefowo? Bez zmrużenia oka można napełnić i nie stanie się krzywda zarządzeniom sanitarnym.

      Gdy z kasy otrzymał banknot pięciozłotowy, splunął nań, przybił dłonią.

      – Dobra jest, pani szefowo. Pani zawsze mi szczęście przynosi. Dobry na dziś początek. Odpływam, bo dalsze interesy na mnie czekają. Trzeba żyć…

      W jego przemówieniu tyle było dojrzałości i zarazem poczucia godności, że ekspedientka, patrząc na wyrostka, zadumała się na chwilę.

      Maniuś załatwiwszy sprawy urzędowe, zmienił ton. Przybliżył się, rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje, zaczął mówić poufnym szeptem:

      – Pani Kaziu, a ten brunet Zbyszek, no wie pani, znowu się o panią pytał. Gdyby pani potrzebowała jakiś liścik albo wiadomość, to ja chętnie służę. Dla pani to wszystko, panno Kaziu, tylko żeby mi pani nie kazała flaszek myć, bo tego nie lubię.

      Ekspedientka szybkimi ruchami poprawiała utlenione włosy.

      – A co pan Zbyszek?

      – No co? Pytał się o panią: jak zdrowie, jak szanowna familia i w ogóle w ten deseń.

      – I nic więcej?

      – Więcej? Więcej nie pamiętam, panno Kaziu. Ale jak będzie trzeba jakiś liścik lub inną korespondencję, to do usług. – Uniósł dłoń do daszka i posyłając pulchnej ekspedientce najweselszy na całej Woli uśmiech, zniknął w drzwiach.

      – Ach – westchnęła, patrząc w puste drzwi – jaki miły chłopak z tego Paragona!

      Maniuś tymczasem skierował się do baru mlecznego Pod Bitą Śmietanką. Obliczał w myśli, co będzie mógł zjeść za pięć złotych. Po chwili doszedł do wniosku, że zafunduje sobie dużą bułkę i kubek mleka, a resztę schowa na inne wydatki.

      Wychodząc z baru mlecznego czuł się tak, jak powinien czuć się chłopiec w jego wieku po spożyciu dobrego śniadania. Wsadził ręce w kieszenie i zagwizdał piosenkę, od której nie mógł się odczepić: „Nicolo, Nicolo, Nicolino…”.

      Szedł wesoły i beztroski. Mijał rzadkich o tej porze przechodniów, pozdrawiał znajomych.

      – Jak się masz, Paragon? – witali go z daleka.

      A on mrużył iskrzące się oczy i odpowiadał:

      – Dziękuję, nie najgorzej!

      – Jak się masz, Paragon? – zatrzymała go na rogu pani Wawrzynek, właścicielka wózka z owocami, kobieta w sile wieku, której obfite kształty rozsadzały obcisłą perkalową suknię.

      – Dzień dobry, pani szefowo! Jak interes idzie? Czy szanowne „klapsy” staniały? – witał dobrą znajomą, z którą łączyło go moc wspólnych spraw.

      – Cóż ty dzisiaj taki wesoły? – zapytała handlarka, odpędzając muchy z owoców.

      – Jak zwykle, pani szefowo. Cóż robić? Jak panią zobaczę, to mi się od razu humor poprawia. Fakt, nie lekrama. A może i dla mnie znajdzie się jakaś robota? Jabłuszka wyglancować albo czereśnie przebrać? Wpadłoby do kieszeni kilka „kapsli”.

      Pani Wawrzynek nie miała wprawdzie pilnej roboty dla przygodnego pomocnika, ale jak tu odmówić chłopcu, który przywitał ją z największą galanterią? Oj, co Wola, to Wola, ludzie tu grzeczni, dobrze ułożeni, chociaż zadziorni i nie dadzą sobie w kaszę dmuchać.

      – No, niby roboty żadnej nie ma – odrzekła z uśmiechem na lśniącej od potu twarzy – ale możesz czereśnie przebrać, bo niektóre już zepsute i klientela nosem kręci.

      Ha – myślał Maniuś, przebierając lepkie i broczące sokiem owoce – ciotunia nie zostawiła śniadania, ale człowiek inteligentny i uprzejmy z głodu nie umrze. Trzeba mieć tylko w głowie dobrze umeblowane i obrotny język w gębie…

      Czereśni nie było wiele. Część z nich zawędrowała do żołądka Maniusia, część na śmietnik, a część do kosza.

      – Aleś przebrał! – Pani Wawrzynek załamała ręce. – Połowy z tego nie zostało.

      – Trudno, pani szefowo – tłumaczył jej Maniuś. – Pani to znana firma, złego towaru klienteli nie podsunie. Legalna obsługa, nie tak jak w MHD, gdzie same zgniłki przyzwoitym ludziom za świeży, prosto z drzewa owoc sprzedają.

      Udobruchana pani Wawrzynek przytaknęła tylko, wyciągnęła z kasy dwa złote i wygładziwszy je w dłoniach, podała chłopcu.

      – A jak będziesz miał czas, to przyjdź znowu. U mnie zawsze robota się znajdzie.

      Maniuś dotknął palcami daszka kolarki.

      – Szanowanie, pani szefowo! Szanowanie najsolidniejszej firmie na Woli! Pomyślnych obrotów i strzeż Boże od mank!

      Odszedłszy na przyzwoitą odległość, wyjął z kieszeni dużą, rumianą gruszkę. Kiedy znalazła się w jego kieszeni, tego sam nie wiedział. Widocznie gruszki pani Wawrzynek mają tę właściwość, że same wskakują tam, gdzie trzeba. No cóż – pomyślał – to premia za przebieranie czereśni. Wbił w owoc zdrowe zęby, aż sok popłynął strużkami po brodzie. Zajadając soczystą gruszkę, chwalił w myśli panią Wawrzynek za dobry towar.

      Za następnym rogiem zatrzymał się przed witryną, zza której uśmiechała się do niego gipsowa twarz uszminkowanej piękności. Była to jedyna reklama zakładu fryzjerskiego trzeciej kategorii pana Euzebiusza Sosenki. Na gipsowej głowie puszył się fantazyjnie zaczesany kok spłowiałych włosów, barwy nieczyszczonego lnu. Gdyby nie przyklejone rzęsy, podobne do łapek chrabąszcza, i nie lekki zez w oczach, gipsowa główka przypominałaby do złudzenia pannę Kazię z MHD.

      Maniuś był dziś w tak wyśmienitym humorze, że uśmiechnął się do gipsowej twarzy. Zdawało mu się, że odwzajemniła się jakimś nikłym, ledwo dostrzegalnym półuśmiechem. Zachęcony tym, pchnął drzwi i wszedł. Od razu rzucił mu się w oczy właściciel zakładu – pan Sosenka, a raczej jego wielka, błyszcząca, łysa czaszka pochylona nad namydloną po białka oczu twarzą klienta.

      – Szanowanie, panie szefie! – zawołał Maniuś, zdejmując czapkę. – Wygrywamy, panie szefie, co?

      Pan Sosenka oderwał brzytwę od sinej twarzy klienta.

      – Nie przeszkadzaj! – burknął, posyłając Maniusiowi karcące spojrzenie wielkich, wyłupiastych oczu.

      Maniuś skrzywił się. Zrozumiał, że szef jest w złym humorze. To mu się ostatnio dość często zdarzało, gdyż jego ulubiona drużyna Polonia przegrała pod rząd dwa mecze. Chłopiec chciał się wycofać, ale rozmyślił się. Postanowił jeszcze raz wypróbować swe zdolności i rozchmurzyć ponurego fryzjera.


Скачать книгу