Australijczyk. Marek Niedźwiecki
n>
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
PODRÓŻ
DO PIEKŁA
Dość odległe miejsce do wielbienia ta Australia.
Ale takiego wina nigdzie indziej na świecie nie robią.
Francja? Włochy? Hiszpania?
Tam nie robią win australijskich. A tylko australijskie smakują tak samo dobrze w winnicy, z której pochodzą, jak na innym kontynencie.
Śniłeś o Australii jako mały chłopak?
Może pierwszy był Tomek w krainie kangurów Alfreda Szklarskiego? Nie, Tomek musiał być później, bo w dzieciństwie nie dawałem się niestety zagonić do czytania. A może film Żona dla Australijczyka z Elżbietą Czyżewską i Wiesławem Gołasem? Farmer polskiego pochodzenia przylatuje nad Wisłę szukać żony i zakochuje się w tancerce Mazowsza. Chociaż w filmie nie widać Australii, zadziałał na moją wyobraźnię – też chciałem na antypody. Ale to było takie samo marzenie jak zostać kosmonautą. Albo trafić do radia… Premiera filmu była w czerwcu 1964 roku i jakoś w tym czasie wyjeżdżał z mojego rodzinnego Szadku do Sydney pan Woszczalski z rodziną. Na stałe. Miałem dziesięć lat.
A w liceum zacząłem korespondować z Lucią, która mieszkała w Australii. Miała polskie korzenie, ale pisaliśmy do siebie po angielsku. Przysyłała mi małe kolorowe zdjęcia. U nas w tym czasie to była rzadkość. Tu było czarno-biało.
Lucia przysłała mi też małego misia koalę zrobionego z… prawdziwej skóry misia koali. Wtedy jeszcze takie rzeczy były dozwolone. Mam go do dzisiaj, nawet nie wyliniał.
Kiedy podczas studiów na Politechnice Łódzkiej pracowałem w Studenckim Radiu „Żak”, poprosiłem Lucię, żeby dostarczyła mi płytę z największymi przebojami australijskiej grupy Sherbet, chodziło głównie o piosenkę Howzat. Okazało się, że Lucia znała prezentera radiowego w Sydney i razem z płytą dostałem także profesjonalne taśmy radiowe. Byłem w siódmym niebie! Miałem muzykę z końca świata!
Czyli wątki australijskie rzeczywiście pojawiały się dużo wcześniej…
Ale nie będę ściemniał, że to było przeznaczenie, do którego zmierzałem całe życie. Krótko mówiąc, Australia to był trochę przypadek. Pewnego dnia pod koniec 1994 roku zadzwoniła koleżanka, która pracowała kiedyś w Trójce, a później wyjechała do Australii. Mieszkała w Adelajdzie i zajmowała się tam polonijnym radiem. Kiedy opuszczała Polskę w latach 80. namówiłem ją, żeby raz w tygodniu przesyłała muzyczne korespondencje do moich audycji. Tym razem miała jednak do przekazania inną informację – że cztery polskie stacje z czterech australijskich miast chcą, żebym przyjechał na miesiąc i spędził tydzień w każdym mieście. Płacą za przelot i pobyt. Perth, Adelajda, Melbourne, Sydney. Pomyślałem – czemu nie?
I poleciałeś.
Poleciałem. Nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyłem takiej różnicy temperatur. W sylwestra 1994/95 byłem w Chicago i było tam minus 30 stopni, wróciłem do Polski w pierwszych dniach stycznia, tutaj też mróz. A kilka dni później wylądowałem w trzydziestoparostopniowym upale w Australii. Ponad 60 stopni różnicy!
Ten wyjazd odbył się jakoś tak szybko, w pędzie. Nawet porządnych butów nie zabrałem i musiałem kupować na miejscu, bo w końcu miałem tam spotkania z ludźmi i musiałem wyglądać jak człowiek. Pierwsze spotkanie dla lokalnej Polonii prowadziłem w butach pożyczonych od pani Krysi, u której mieszkałem. Na moje szczęście syn pani Krysi miał taki sam rozmiar stopy jak mój.
Butów nie wziąłem, ale za to zabrałem wiele niepotrzebnych ubrań, jakieś koszule, T-shirty w dużych ilościach. Bez sensu, tam wystarczy wziąć kilka rzeczy, dwie, trzy koszule, bo uprane schną w ciągu jednej nocy.
Wylądowałeś w Perth, w Australii Zachodniej.
Tak. Rozpalone powietrze. I jet lag. Zasypiałem tam, gdzie usiadłem. Bardzo mi było wstyd, bo zapraszano mnie na obiad, a ja siadałem i po minucie głowa mi leciała. Poszliśmy na Pulp Fiction, akurat wszedł do kin, to przespałem cały film. W dodatku zostawiłem aparat pod fotelem, na szczęście następnego dnia wróciliśmy i aparat ciągle tam był.
Z Perth poleciałem samolotem do Adelajdy. Później autobusikiem do Melbourne. Trzy dni jechaliśmy, ale było fajnie, stawaliśmy w paru miejscach po drodze, żeby rozmaite cuda oglądać, między innymi Dwunastu Apostołów.
Na koniec samolotem do Sydney.
W każdym z tych miast mieszkałem u polskiej rodziny, która się mną opiekowała. Tak poznałem w Sydney Gunię (naprawdę ma na imię Małgorzata) i Pirata (w rzeczywistości Krzysztofa, ale został Piratem, bo nosi na głowie bandankę i rzeczywiście wygląda jak pirat), a w Melbourne Ankę i Edzia. W następnych latach te dwie pary stały się moimi australijskimi przewodnikami.
Australia to miłość od pierwszego wejrzenia?
Tak, od pierwszego razu wiedziałem, że będę wracał. Tak się też stało – jeszcze tego samego roku, w grudniu 1995 roku, poleciałem znów. Bo Piraccy, czyli Gunia i Pirat, zadzwonili, że jadą na wakacje do Surfers Paradise nad Pacyfikiem, i żebym dołączył. Tak już zostało – jak gdzieś jadą, a podróżują często, dają znać i wyruszamy razem.
Ile razy byłeś w Australii?
Dwanaście. W sumie spędziłem tam ponad rok.
Latam na cztery do sześciu tygodni, krócej to by było zawracanie głowy. Podróż jest męcząca i za każdym razem, gdy wracam, mówię sobie, że to już ostatni raz. Ale potem zapominam o trudach, a w głowie zostają te wszystkie australijskie wspaniałości. I znowu chcę jechać.
I znowu jedziesz. A może uciekasz? Wcześniej chciałeś zatytułować tę książkę „Ucieczki do Australii”.
Uciekam od rozpoznawalności. Może to źle brzmi, może ktoś zarzuci mi zarozumiałość albo kokieterię, ale dobrze jest czasami chodzić po ulicy i wiedzieć, że nikt cię nie rozpoznaje. Dobrze jest być anonimowym. Jasne, zdarzyło się raz czy drugi, że ktoś mnie w Sydney czy na Salamanca Market w Hobart zaczepił i…
…zapytał: „Pan Sierocki?”
…to też, bo nie wiem, czemu ludzie mylą mnie czasami z moim kolegą, Sierotą. Bywało jednak, że rozpoznali we mnie Niedźwieckiego. Ale na ogół jestem w Australii anonimowym turystą, przechodniem.
Gdy jadę na jakąś zorganizowaną, grupową wycieczkę, nie przyznaję się, że w Polsce pracuję w radiu. Nie chcę się wyróżniać.
Australijskie bycie anonimowym to jest dla mnie reset. Tylko w tym sensie „uciekam”.
Prowadzisz dość szczegółową dokumentację fotograficzną tych ucieczek.
Fotografuję sporo, od kiedy zacząłem podróżować. Kiedy pierwszy raz wyjechałem gdzieś dalej, w 1984 roku – Matko Boska, to już ponad trzydzieści lat temu! – najpierw do Singapuru, a stamtąd do Malezji i Tajlandii, kupiłem sobie pierwszy sensowny aparat, fujicę. Kosztował sto czterdzieści dolarów. Cała nasza wycieczka kupiła sobie po takim, bo jeden z nas wynegocjował w sklepie, że jak kupimy więcej, to będzie taniej. To było proste urządzenie, nieduże i lekkie. O niebo lepsze niż moje wcześniejsze aparaty.
Jaki był pierwszy?
Druh. Pewnie na pierwszą komunię dostałem.
A potem?
Produkty radzieckie: smiena i unieśmiertelniona w Rejsie zorka 5. A w dorosłym życiu pojawił się ciężki zenit, z którym jeździłem po Tajlandii i Indiach. Sprzedałem tego zenita w Indiach i później za te pieniądze kupiłem właśnie fujicę.
Wygląda na to, że fotografia, tak jak radio – chodziła za tobą od dawna.
Ale najpierw robiłem zdjęcia takie po prostu, do rodzinnego albumu. Dopiero dużo później zaczęło mnie bawić i zastanawiać to, jak robić, żeby wyszły dobrze.
Teraz, jeśli masz ochotę, możesz zrobić pięćset ujęć jednego miejsca. Wtedy, w latach 80., miałeś film z