Wzlot Persopolis. James S.a. Corey
więcej niż chomikiem z ambicjami, próbującym unikać dinozaurów.
Uśmiechnęła się w ciemności i spróbowała nie poczuć rozczarowania. Musiała się wysikać, ale jeśli teraz wstanie, to z pewnością obudzi Sabę i będzie miała wyrzuty sumienia. Mogła zamiast tego trochę pocierpieć. Dom Ludu mamrotał wokół niej, jakby cieszył się z jej powrotu.
Na pewne sposoby nie miała już swojego domu, nie od chwili przyjęcia stanowiska prezes. Miała kwaterę na Medynie blisko poziomów administracyjnych. Kajutę kapitańską na statku Saby, Malaclypse. Zanim została przywódczynią Związku Transportowego, były w zupełności wystarczające. Teraz miała dla siebie więcej przestrzeni, niż kiedykolwiek zobaczy. Jak pałac podzielony i rozrzucony na niezliczone lata świetlne. Stacja Medyna, Ganimedes, Ceres, Pallas, Japet, Europa. Vanderpoele, będący do jej dyspozycji, jak długo zajmowała stanowisko. Na STL-5 znajdowały się kwatery wydzielone specjalnie dla niej, podobnie jak na wszystkich budowanych stacjach transferowych. Istniały też próżniowe miasta, które stanowiły rdzeń dominium Pasiarzy: Niepodległość, Strażnik Przejścia i Dom Ludu.
W spoczynku centralny rdzeń Domu Ludu pozostawał w nieważkości: siedemdziesiąt pokładów pełnych infrastruktury i wyposażenia, niczym peleryną otoczonych sekcją cylindra. Dok na jednym końcu, silnik na drugim. Pola magnetyczne potężniejsze niż te stosowane do napędu pociągów magnetycznych utrzymywały separację między rdzeniem a cylindrem i korygowały ruch przy rozkręcaniu cylindra, dzięki czemu rdzeń pozostawał bez ruchu przy przełączeniu z ciążenia ciągu na obroty. Pomieszczenia i korytarze cylindra zaprojektowano z uwzględnieniem obrotu, z podłogami prostopadłymi do kierunku ciągu przy włączonym silniku i zwróconymi ku gwiazdom przy stałej jednej dziesiątej g, gdy tkwili w miejscu. Dość, by wyznaczyć stały kierunek góry i dołu, ale zachowując ciążenie na tyle nieduże, by mogli w nim przebywać nawet najbardziej dostosowani do nieważkości. Nie był to statek, a miasto, które nigdy nie zaznało studni grawitacyjnej.
Saba ziewnął i przeciągnął się, z wciąż zamkniętymi oczami. Drummer przesunęła dłonią po jego sterczących jak szczotka włosach, tym razem z nieco większą energią. Otworzył oczy, a potem na jego ustach na chwilę pojawił się szelmowski uśmieszek.
– Nie śpisz? – zapytała, próbując zachować cichy głos, choć tak naprawdę pragnęła usłyszeć potwierdzenie.
– Tak.
– Bogu dzięki – rzuciła i wstała z pryczy, kierując się do ubikacji.
Kiedy wróciła, Saba stał nagi przy małym automacie do herbaty, przeznaczonym do wyłącznego użytku prezes. Saba był z nią już prawie od dziesięciu lat i choć lekkie zaokrąglenie brzucha i twarzy zdradzało trochę jego wiek, wciąż był bardzo przystojnym mężczyzną. Czasami, widząc go w ten sposób, zastanawiała się, czy także starzeje się równie wdzięcznie. Miała taką nadzieję, a jeśli nie, to chociaż, że tego nie zauważał.
– Kolejny piękny poranek w korytarzach władzy, co? – odezwał się.
– Sprawozdania budżetowe rano, umowy handlowe po południu. Oraz Carrie Fisk i jej pieprzone Stowarzyszenie Światów.
– A także ryba w piątek – dodał, odwracając się i podając jej bańkę gorącej herbaty. Biorąc pod uwagę, jak mało czasu Dom Ludu spędzał w nieważkości, równie dobrze mogła sobie sprawić ziemskie kubki. Ale nigdy tego nie zrobi. – Czym jest Stowarzyszenie Światów?
– To dobre pytanie, prawda? – odpowiedziała Drummer. – W tej chwili to kilkadziesiąt kolonii, które uważają, że będę ich słuchać uważniej, jeśli zaczną przemawiać wspólnym głosem.
– Mają rację?
Przygotował kolejną bańkę dla siebie i oparł się o ścianę. Miał dziwnie skupiony sposób słuchania, co czyniło go atrakcyjnym jeszcze bardziej niż jego oczy. Drummer usiadła na pryczy i skrzywiła się, na nic konkretnego i na wszystko na raz.
– Tak – przyznała po chwili.
– I przez to ich nie lubisz?
– Nie czuję do nich niechęci – stwierdziła i napiła się herbaty. Była zielona, słodzona miodem i wciąż trochę za gorąca. – W takiej czy innej postaci istnieją od czasu Sanjraniego. Do tej pory wszystko sprowadzało się do ubranych w ostre słowa komunikatów prasowych i deklaracji politycznych.
– A teraz?
– Ubrane w ostre słowa komunikaty prasowe, deklaracje polityczne i okazjonalne spotkania – odparła. – Ale to już coś znaczy. Wcześniej nie musiałam robić dla nich miejsca w swoim harmonogramie, a teraz wygląda na to, że muszę.
– Co z Freehold?
– Większym problemem jest Auberon – stwierdziła. – Mówi się, że robią postępy w pracach nad uniwersalnym generatorem krzyżowym polipeptydów.
– A co to będzie, kiedy już powstanie?
Był to mechanizm, do którego z jednej strony wlewało się dowolne toksyczne, bezsensowne zupy z biosfer powstałych na różnorodnych planetach, a z drugiej strony dostawało się coś, co nadawało się do jedzenia przez ludzi. A to znaczyło, że w ciągu najbliższych dziesięciu lub piętnastu lat skończy się faktyczny monopol Sol na glebę i substraty rolnicze. Oznaczało także, że Auberon stanie się nową superpotęgą pośród rozproszonych ścieżek ludzkiej diaspory, o ile Ziemia i Mars nie postanowią przerzucić floty przez wrota, by rozpocząć pierwszą wojnę międzygwiezdną.
Oczywiście, wszystko to przy założeniu, że przełom nie był tylko szumnymi zapowiedziami i sztuczkami, czego nie dało się wykluczyć. Podobno każdy wielki kraj powstał dzięki klingom i kłamstwom.
– Nie powinnam o tym rozmawiać – przyznała. – Przepraszam, nie powinnam była tego poruszać.
Twarz Saby na chwilę zesztywniała, ale po chwili znowu pojawił się na niej uśmiech. Nienawidziła ukrywania przed nim informacji, ale niezależnie od tego, jak bardzo mu ufała – niezależnie od poziomu dostępu przyznanego mu przez wydział ochrony Związku – nie znajdował się w strukturach władzy. Drummer spędziła zbyt dużą część życia na pilnowaniu przestrzegania procedur bezpieczeństwa, by je teraz ignorować.
– Wynik jest taki – powiedziała, próbując wprowadzić go na tyle głęboko, by ugłaskać jego dumę, nie mówiąc przy tym nic faktycznie tajnego – że Freehold stanowi między innymi ostrzeżenie dla Auberon, żeby nie zrobili się zbyt pewni siebie, a Carrie Fisk i Stowarzyszenie Światów niucha wokół sprawy, żeby sprawdzić, czy nie trafią im się tu jakieś soczyste kąski. Włącznie z tym, jak bardzo mogą na mnie naciskać.
Saba kiwnął głową i – ku jej lekkiemu rozczarowaniu – zaczął się ubierać.
– Czyli kolejne intrygi pałacowe, savvy sa? – rzucił.
– Do tego się to sprowadza – potwierdziła Drummer, przepraszając, a równocześnie złoszcząc się za przepraszanie, nawet jeśli tylko przez implikację.
Saba zobaczył wzbierającą w niej burzę, niemal jeszcze zanim sama się zorientowała. Podszedł do niej, klęknął przy jej stopach i położył głowę na jej kolanach. Roześmiała się i znowu pogłaskała go pogłowie. Był to gest poddania, którego wcale nie czuł i dobrze o tym wiedziała. On też to wiedział. Jednak nawet jeśli nie zamierzał się przed nią korzyć, ten gest i tak coś znaczył.
– Powinieneś zostać na jeszcze jedną noc – powiedziała.
– Nie powinienem. Muszę dbać o swoją reputację wolnego człowieka, załogę i towar. – Śmiech w jego głosie pozbawił słowa jadu.
– W takim razie powinieneś szybko wrócić – stwierdziła. – I przestać umawiać