Słowik. Kristin Hannah

Słowik - Kristin Hannah


Скачать книгу
leżały pogrążone we śnie postacie tulące do siebie dzieci.

      Ledwie trzymając się na nogach, Isabelle dotarła do skraju miasteczka Étampes. Przed nią tłum nieprzerwanie posuwał się naprzód.

      Ale ona wiedziała.

      Nie znajdzie tam miejsca na spoczynek ani niczego do jedzenia. Uchodźcy, którzy byli przed nią, przewalili się przez miasteczko jak szarańcza, ogołacając sklepy z towarów. Nie posili się tu i nie przenocuje. Pieniądze na nic się nie zdadzą.

      Co więc powinna zrobić?

      Ruszyć na południowy zachód, w kierunku Tours i Carriveau. Bo gdzieżby indziej? Jako dziewczynka studiowała mapy tego regionu, planując powrót do Paryża. Znała tę okolicę, musiała tylko sobie ją przypomnieć.

      Oderwała się od tłumu zmierzającego w kierunku widocznych w oddali, oświetlonych blaskiem księżyca budynków z szarego kamienia i ruszyła doliną. Wszędzie wokół ludzie siedzieli lub spali na rozłożonych na trawie kocach. Słyszała szepty i szmery. Setki, tysiące ludzi. Na odległym skraju pola znalazła wydeptaną ścieżkę biegnącą na południe wzdłuż niskiego kamiennego muru. Weszła na nią i wreszcie była sama. Przystanęła, napawając się uczuciem samotności i spokoju. Po chwili podjęła marsz. Po kilometrze dotarła do rzadkiego lasku.

      Stopniowo gęstniał. Zabrnęła w niego już dosyć głęboko, usiłując nie myśleć o bolących stopach, ssaniu w żołądku i suchości w gardle, gdy raptem poczuła dym.

      I woń pieczeni. Głód sprawił, że przestała się mieć na baczności. Ujrzawszy pomarańczowy poblask ognia, ruszyła w tamtą stronę. W ostatniej chwili uświadomiła sobie grożące jej niebezpieczeństwo i stanęła. A pod jej stopą trzasnęła gałązka.

      – Równie dobrze możesz tu podejść – powiedział męski głos. – Nawet słoń poruszałby się ciszej.

      Isabelle zdrętwiała. Wiedziała, że postąpiła głupio. Samotnej dziewczynie mogło się tu przytrafić coś paskudnego.

      – Gdybym chciał cię zabić, już byłoby po tobie.

      Była to szczera prawda. Gdyby chciał, mógłby wcześniej podkraść się do niej w ciemności i poderżnąć jej gardło. Zatraciła ostrożność, zaślepiona głodem i upojona aromatem pieczystego.

      – Możesz mi zaufać.

      Wpatrywała się w ciemność, usiłując sobie wyobrazić mężczyznę. Daremnie.

      – Powiedziałby pan tak samo, gdyby było odwrotnie.

      – Tak. – Śmiech. – A teraz chodź tu wreszcie. Piekę właśnie królika.

      Ruszyła po trawiastym zboczu w kierunku ogniska. Jasny blask księżyca osrebrzał pnie otaczających ją drzew. Poruszała się ostrożnie, gotowa pierzchnąć w każdej chwili. Zatrzymała się pod ostatnim drzewem dzielącym ją od ogniska.

      Siedział przy nim młody człowiek oparty o gruby pień, z jedną nogą wyciągniętą przed siebie, drugą zgiętą w kolanie. Był prawdopodobnie starszy od niej o kilka lat.

      Trudno było przyjrzeć mu się dokładnie w pomarańczowej poświacie. Miał zapuszczone, rozczochrane włosy, chyba czarne, lecz na pewno od dawna nie widzące mydła ani grzebienia, i ubranie tak obszarpane i połatane jak u uchodźców wojennych, którzy niedawno włóczyli się po Paryżu, zbierając niedopałki, makulaturę oraz puste butelki, żebrząc o jakieś ciuchy bądź jałmużnę. Był blady i wymizerowany jak ktoś, kto nigdy nie wie, kiedy znów coś zje.

      A jednak proponował jej posiłek.

      – Mam nadzieję, że jest pan dżentelmenem – powiedziała, trzymając się w mroku.

      Mężczyzna zbył te słowa śmiechem.

      Isabelle zbliżyła się ostrożnie do ogniska.

      – Siadaj – powiedział nieznajomy.

      Usiadła naprzeciw niego na trawie. Nachylił się i podał jej butelkę wina. Pociągnęła długi łyk, tak długi, że zaśmiał się, gdy oddała mu flaszkę i otarła brodę grzbietem dłoni.

      – Niezła z ciebie pijaczka.

      Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.

      Uśmiechnął się.

      – Gaëton Dubois. Przyjaciele mówią na mnie Gaët.

      – Isabelle Rossignol.

      – A, słowik.

      Wzruszyła ramionami. Słyszała to już niezliczoną ilość razy. Jej nazwisko faktycznie znaczyło „słowik”. Całując córki na dobranoc, mama nazywała je swoimi słowiczkami. Było to jedno z niewielu wspomnień Isabelle o niej.

      – Dlaczego wyjechałeś z Paryża? Taki młody mężczyzna jak ty powinien zostać i walczyć.

      – Otworzyli więzienie. Widocznie lepiej było nas wypuścić, abyśmy walczyli za Francję, niż trzymać za kratami, gdy Niemcy nacierają.

      – Byłeś w więzieniu?

      – Czy to cię przeraża?

      – Nie. Tylko… zaskakuje.

      – Powinnaś się bać – powiedział, odgarniając z czoła niesforny kosmyk brudnych włosów. – Teraz jednak jesteś ze mną bezpieczna. Mam inne sprawy na głowie. Najpierw sprawdzę, co u mamy i siostry, a potem znajdę jednostkę, do której będę mógł wstąpić. Chciałbym zabić tylu tych sukinsynów, ilu zdołam.

      – Masz szczęście – odrzekła, wzdychając. Dlaczego mężczyźni na całym świecie mogli tak łatwo robić, co chcą, a dla kobiet było to takie trudne?

      – Chodź ze mną.

      Isabelle wiedziała, że nie wolno mu wierzyć.

      – Zapraszasz mnie tylko dlatego, że jestem ładna, i masz nadzieję, że jeśli zostanę, to prędzej czy później wyląduję z tobą w łóżku – odparła.

      Popatrzył na nią uważnie. Ogień trzaskał i syczał, gdy tłuszcz skapywał w płomienie. Gaët pociągnął łyk wina z butelki i podał ją Isabelle. Ich ręce na moment się zetknęły.

      – Gdybym chciał, to już teraz byłbym z tobą w tym, jak mówisz, łóżku.

      – Nie dobrowolnie – powiedziała, przełykając ślinę i odwracając wzrok.

      – Dobrowolnie – zapewnił takim tonem, że poczuła gęsią skórkę i na moment zbrakło jej tchu. – Ale nie to miałem na myśli. Poprosiłem, żebyś poszła ze mną walczyć.

      Isabelle poczuła coś tak nowego, że nie umiała tego określić. Wiedziała, że jest piękna. Często jej to mówiono. Widziała, jak mężczyźni gapią się z nieskrywanym pożądaniem na jej włosy, zielone oczy, pełne wargi, a zwłaszcza na piersi. W oczach kobiet również widziała odbicie swojej urody, na przykład u koleżanek ze szkoły, które nie chciały, by przebywała zbyt blisko ich chłopaków, i przyklejały jej etykietkę aroganckiej, zanim jeszcze powiedziała bodaj słowo.

      Uroda stała się kluczem do oceniania jej przez innych, więc podczas dorastania starała się zwracać na siebie uwagę na inne sposoby. Co nie znaczy, że była niewiniątkiem. W końcu dobre siostry od Świętego Franciszka wydaliły ją ze szkoły za całowanie się z chłopcem podczas mszy.

      Ale teraz było inaczej.

      Gaët zauważył jej piękno nawet w tak marnym świetle, tyle że na tym nie poprzestał i zajrzał także do jej wnętrza. Był wystarczająco bystry, by dostrzec, że Isabelle oferuje światu coś więcej niż tylko ładną buzię.

      – Mogłabym się na coś przydać – rzekła


Скачать книгу