Mistrz i Małgorzata. Михаил Булгаков
W ciągu dwóch godzin Nikanor Iwanowicz przyjął aż trzydzieści dwa podania.
Były w nich błagania, pogróżki, skargi, donosy, obietnice przeprowadzenia remontu na własny koszt, powoływanie się na ciasnotę i niemożność przebywania w jednym mieszkaniu z bandytami. Między innymi był wstrząsający w wymowie artystycznej opis kradzieży pielmieni[8] z mieszkania trzydzieści jeden, wyniesionych bezpośrednio w kieszeni marynarki, dwie groźby popełnienia samobójstwa oraz jedno przyznanie się do ukrywanej ciąży.
Nikanora Iwanowicza wywoływano do przedpokoju, łapano za rękaw, coś szeptano, mrugano porozumiewawczo i obiecywano się odwdzięczyć.
Ta udręka trwała do godziny pierwszej w południe, kiedy to Bosy po prostu uciekł ze swojego mieszkania do lokalu zarządu znajdującego się przy bramie, ale gdy zobaczył, że i tam na niego czekają, czmychnął również stamtąd. Opędziwszy się jakoś od tych, którzy deptali mu po piętach, przebiegł przez wyasfaltowane podwórze, ukrył się wreszcie w szóstej klatce i wszedł na czwarte piętro, gdzie właśnie znajdowało się podejrzane mieszkanie numer pięćdziesiąt.
Otyły Nikanor Bosy chwilę odsapnął, po czym zadzwonił, ale nikt mu nie otworzył. Zadzwonił jeszcze raz i jeszcze, następnie zaczął zrzędzić i kląć pod nosem. Ale mu nie otworzono. Cierpliwość przewodniczącego się wyczerpała, wyjął więc z kieszeni pęk duplikatów kluczy, należących do zarządu komitetu, władczą ręką otworzył drzwi i wszedł do mieszkania.
– Ej, gosposiu! – zawołał Bosy przez mroczny przedpokój. – Jak ci tam? Grunia czy jak? Nie ma cię?
Nikt się nie odezwał.
Wtedy Nikanor Iwanowicz wyjął z teczki składaną metrówkę, następnie zerwał pieczęć z drzwi gabinetu i wszedł do środka.
Wszedł, ale stanął w drzwiach osłupiały, a nawet się wzdrygnął.
Przy biurku zmarłego siedział nieznany, chudy i długi typ w kraciastej marynareczce, dżokejce i binoklach… jednym słowem, ten sam.
– Kim jesteście, obywatelu? – spytał przestraszony przewodniczący.
– Ba! Nikanorze Iwanowiczu! – załamującym się tenorem wydarł się nieznany obywatel, po czym zerwał się z miejsca i nagle powitał przewodniczącego wymuszonym uściskiem dłoni. Powitanie to wcale nie ucieszyło Nikanora Bosego.
– Chwileczkę – odezwał się podejrzliwie. – Kim pan właściwie jest? Czy jest pan osobą urzędową?
– Ech, Nikanorze Iwanowiczu! – wykrzyknął przyjaźnie nieznajomy. – Co to znaczy „osoba urzędowa” albo „nieurzędowa”? Wszystko zależy od tego, z jakiego punktu widzenia patrzeć. Wszystko to jest, Nikanorze Iwanowiczu, płynne i umowne. Dzisiaj jestem osobą nieurzędową, a jutro, proszę ja was, urzędową! A bywa i odwrotnie, jeszcze jak bywa!
Te rozważania w najmniejszym stopniu nie zadowoliły przewodniczącego komitetu blokowego. Jako człowiek z natury podejrzliwy wywnioskował, że gadatliwy obywatel jest właśnie osobą nieurzędową, a być może nawet niepracującą.
– Kim pan jest? Jak się pan nazywa? – coraz ostrzej dopytywał się przewodniczący i zaczął wręcz napierać na nieznajomego.
– Nazwisko moje – typek ani trochę nie speszył się surowym tonem Bosego – no, powiedzmy, Korowiow. A nie chciałby pan cokolwiek przekąsić, Nikanorze Iwanowiczu? Bez ceremonii! No więc?
– Pan wybaczy – już z oburzeniem odparł Nikanor Iwanowicz – jakie przekąski! (Trzeba przyznać, chociaż to przykre, że Bosy z natury był dosyć prostacki). W mieszkaniu nieboszczyka nie wolno przebywać! Co pan tu robi?
– Ale niechże pan spocznie, Nikanorze Iwanowiczu! – wykrzykiwał ani trochę nie zakłopotany osobnik i zaczął nadskakiwać przewodniczącemu, proponując mu fotel.
Rozwścieczony do ostateczności Nikanor Iwanowicz odepchnął fotel i ryknął:
– Kim pan jest?!!!
– Ja, jeśli pan łaskaw zauważyć, pełnię obowiązki tłumacza przy osobie cudzoziemca, który rezyduje w tym mieszkaniu – oznajmił podający się za Korowiowa i stuknął obcasem nieczyszczonego trzewika w rudym kolorze.
Bosy otworzył usta. Obecność w tym mieszkaniu jakiegoś cudzoziemca, do tego z tłumaczem, całkowicie go zaskoczyła, zażądał więc wyjaśnień.
Tłumacz chętnie wyjaśnił. Zagraniczny artysta pan Woland został uprzejmie zaproszony przez dyrektora Variétés Stiepana Bogdanowicza Lichodiejewa, aby na czas swoich występów, mniej więcej tydzień, kiedy on sam wyjedzie do Jałty, zatrzymał się w jego mieszkaniu, o czym jeszcze wczoraj napisał do Nikanora Iwanowicza z prośbą o zameldowanie cudzoziemca.
– Niczego do mnie nie pisał – powiedział zdumiony przewodniczący.
– To może pan poszuka w swojej teczce – słodkim głosem zaproponował Korowiow.
Nikanor Iwanowicz wzruszył ramionami, otworzył teczkę i znalazł w niej list od Lichodiejewa.
– Jakże mogłem o nim zapomnieć? – wymamrotał, tępo wpatrując się w otwartą kopertę.
– Zdarza się, zdarza się, Nikanorze Iwanowiczu! – zatrajkotał Korowiow. – Roztargnienie, przemęczenie i podwyższone ciśnienie krwi, drogi nasz przyjacielu, Nikanorze Iwanowiczu! Sam jestem roztargniony do niemożliwości. Kiedyś przy kieliszku opowiem panu kilka faktów z mojej biografii, uśmieje się pan!
– Kiedyż to Lichodiejew jedzie do Jałty?
– Ależ on już wyjechał, już wyjechał! – darł się tłumacz. – On, proszę pana, już jedzie! Już jest diabli wiedzą gdzie! – Zamachał rękoma jak skrzydłami wiatraka.
Nikanor Iwanowicz oświadczył, że musi osobiście zobaczyć się z cudzoziemcem, ale tu tłumacz mu odmówił: nie ma takiej możliwości. Zajęty. Tresuje kota.
– Kota, jeśli pan sobie życzy, mogę pokazać – zaproponował Korowiow.
Z tego z kolei zrezygnował Nikanor Iwanowicz, a tłumacz od razu złożył przewodniczącemu nieoczekiwaną, ale bardzo ciekawą propozycję.
Otóż w związku z tym, że pan Woland za nic nie życzy sobie zatrzymać się w hotelu, a przywykł mieszkać bez skrępowania, to czy komitet blokowy nie wynająłby mu na tydzień, dopóki będą trwać występy Wolanda w Moskwie, całego mieszkania, to znaczy również pokojów nieboszczyka?
– Przecież jemu, nieboszczykowi, jest to obojętne – syczącym szeptem przekonywał Korowiow. – Jemu teraz, zgodzi się pan, Nikanorze Iwanowiczu, to mieszkanie jest niepotrzebne.
Nieco zaskoczony Bosy oponował, argumentując, że cudzoziemcy powinni mieszkać w Metropolu, a bynajmniej nie w prywatnych mieszkaniach…
– Mówię panu, kapryśny jak sam diabeł – szeptał Korowiow. – Nie chce i już! Nienawidzi hoteli! Potąd mam tych zagranicznych turystów! – dotykając palcem swojej żylastej szyi, poufnie się poskarżył. – Niech mi pan wierzy, nie mam już sił! Przyjedzie… i albo naszpieguje jak ostatni sukinsyn, albo zamęczy człowieka kaprysami: to nie tak i tamto nie tak! A dla waszego komitetu, Nikanorze Iwanowiczu, to wygoda i oczywisty profit. Grosza on nie poskąpi. – Korowiow obejrzał się, a potem szepnął przewodniczącemu na ucho: – Milioner!
Propozycja tłumacza miała jasny praktyczny sens, była bardzo solidna, ale coś zadziwiająco niesolidnego było w jego sposobie mówienia, ubraniu i w tych idiotycznych, do niczego niepasujących binoklach. W sumie coś nieokreślonego ściskało serce przewodniczącego, ale jednak postanowił propozycję przyjąć. Rzecz w tym, że w komitecie blokowym pojawił się, niestety, nie byle jaki deficyt. Przed jesienią trzeba było zakupić olej opałowy do centralnego ogrzewania, a za jakie dutki – nie