Zamek z piasku. Magdalena Witkiewicz

Zamek z piasku - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу
to: „Reszty nie trzeba”.

      Wtedy niczego nie było mi trzeba poza niedużą dawką alkoholu i piaskiem na plaży.

      W małej drewnianej knajpce nie było jeszcze zbyt wielu klientów. Pod oknem siedziała jakaś para wpatrzona w swoje oczy nad jednym kubkiem herbaty. Zobaczyłam w nich Marka i siebie. Też kiedyś tak siedzieliśmy. Z żalem wydawaliśmy stypendium na piwo. Zwykle odkładaliśmy na podróże. Te dalekie i te bliskie. Dlatego teraz jest na mnie zły o ten Egipt. Zawsze chciał tam nurkować. A ja? Czekałam na ciążę. Wyjazd do Egiptu byłby niewskazany w moim stanie. W jakim, kurczę, stanie? W stanie niemocy zostania mamą? W stanie, powiedziałabym, niekompletnym?

      Pamiętam, jak kiedyś ksiądz na ambonie stwierdził, że kobieta, która ma mniej niż trójkę dzieci, nie zostanie zbawiona. A ja? Chcę być zbawiona, mogę mieć nawet piątkę. Tylko jak? Może powinnam pójść do tego księdza i zapytać?

      Podeszłam do baru.

      – Wino poproszę. Albo nie. Jakieś piwo. Z dużą ilością soku malinowego. Taką podwójną. I piwo też duże.

      Po chwili miałam już w rękach plastikowy kubek z różowym napojem. Barman nie pożałował soku.

      – Dziękuję – powiedziałam i wyszłam na zewnątrz. Zrobiłam kilka kroków i był piasek. Zdjęłam buty i boso ruszyłam w stronę morza. Kilka metrów od brzegu usiadłam na plaży. Powoli sączyłam piwo. Chyba go nawet za bardzo nie lubiłam. Wolałam słodkie likiery. Takie, dzięki którym człowiek mógł zapomnieć, że życie czasami nie jest takie słodkie. Ale teraz słodycz soku malinowego z ledwo wyczuwalną goryczą piwa bardzo mi pasowała. Tylko we mnie tego wieczoru była gorycz. Naprawdę miałam nadzieję, że sama – może przy małej pomocy barmana – będę potrafiła ją sobie osłodzić.

      Siedziałam i wpatrywałam się w fale, które były coraz wyższe i wyższe. Dziwne, mieszkałam nad morzem od urodzenia, a nie bywałam tutaj zbyt często. Oczywiście randki, spacery, gdy przyjechali znajomi gdzieś ze środka Polski, ale samotny spacer nad morzem? Raczej nie. Nie doceniałam morza. Przecież wystarczyło się wybrać wcześnie rano, by zebrać garść bursztynów. Nigdy tego nie zrobiłam. Nawet o tym nie pomyślałam.

      W życiu chyba też tak jest, że aby coś osiągnąć, trzeba trochę pomóc losowi. Szkoda, że nie wpadłam jeszcze na to, w jaki sposób mogę pomóc sobie znaleźć tę garść bursztynów, na które czekałam. Garść? Wystarczyłby jeden mały bursztyn.

      – Poproszę piwo. Z dużą ilością…

      – …soku. – Barman się uśmiechnął.

      Nawet nie zarejestrowałam, jak znalazłam się z powrotem przy barze.

      – Dokładnie. – Uśmiechnęłam się. – Albo nie. Poproszę butelkę wina. Jakieś czerwone. Półsłodkie. Posiedzę sobie dłużej na plaży.

      – Może dam kieliszek?

      Kiwnęłam potakująco głową.

      – Nie jest pani zimno? Mamy koce. – Spojrzał na moje nagie ramiona.

      Patrzyłam na chłopaka zaskoczona. Taka troskliwość u obcego mężczyzny? Do tej pory czułość kojarzyła mi się tylko z moim mężem. Nawet nie miałam okazji, by porozmawiać z innym mężczyzną, a co dopiero poczuć jego opiekę…

      Z Markiem byliśmy nierozłączni. Prawie wszystko robiliśmy razem. Kiedyś przeczytałam, że aby związek funkcjonował prawidłowo, trzeba mieć coś swojego. Choćby jedną rzecz. Dwie osoby nie powinny używać tej samej szczoteczki do zębów.

      Od tamtej pory szczoteczka stała się dla mnie symbolem pewnego rodzaju odrębności. Pamiętałam o niej. Dlatego Marek czasami wyruszał na męskie weekendy na ryby, a ja spotykałam się z przyjaciółkami na plotkach. Ale teraz coś się zmieniło. Męski wieczór przestał być wyłącznie męski… Była tam Dominika. A ja siedziałam sama na plaży, po ciemku, sącząc czerwone wino prosto z butelki i obserwując wzburzone fale.

      – Dobry wieczór. – Usłyszałam. Obok mnie stanął mężczyzna w stroju motocyklisty. W ręku trzymał kask. Było ciemno, więc widziałam tylko sylwetkę. Wysoki, nieźle zbudowany, raczej szczupły. Miał ze czterdzieści kilka lat.

      – Dobry? – zastanowiłam się głośno. – Bywało lepiej – westchnęłam.

      – Zawsze może być lepiej – odpowiedział nieznajomy. – Ale też zawsze może być gorzej. – Usiadł koło mnie na piasku. – Nie zimno pani?

      Pokręciłam głową.

      – Wino rozgrzewa od środka. Na zewnątrz też. Ciepła ta noc, wyjątkowo. – Jeszcze bardziej wyciągnęłam nogi przed siebie. Jego wzrok zatrzymał się na moich czerwonych paznokciach. Zdjął skórzaną kurtkę. Przez chwilę myślałam, że mnie nią okryje, ale zawahał się i położył ją obok siebie.

      – Kuba jestem – powiedział i podał mi rękę.

      – Weronika. – Odwzajemniłam uścisk.

      – Ta od podwójnego życia czy ta, co postanawia umrzeć? – spytał, wnikliwie patrząc mi w oczy.

      Spojrzałam na niego. Dziwny facet. Wiatr rozwiewał jego nieco przydługie, może już nawet trochę siwiejące włosy.

      – Czy ja wiem? Na razie ta od patrzenia w fale i picia wina. Oraz od rozmowy z nieznajomym. – Rozpogodziłam się po raz pierwszy tego wieczoru.

      – Przecież się już poznaliśmy. Mówiłem, że jestem Kuba.

      Uśmiechnęłam się.

      – Poznaliśmy się? – zapytałam zdziwiona. – Czasem myślisz, że będąc z kimś prawie połowę swojego życia, doskonale zdołałeś go poznać… A tak naprawdę w ogóle go nie znasz. Zaskakuje cię po tylu latach. Nie zawsze pozytywnie…

      – Problemy? – zapytał.

      – Czy ja wiem? Chyba tak – westchnęłam. – Chcę mieć dziecko.

      – W tym, niestety, nie mogę ci chyba dzisiaj pomóc. – Bezradnie rozłożył ręce.

      – Nie oczekuję tego od ciebie. – Roześmiałam się. – Szczególnie dzisiaj.

      – Uff. A już myślałem, że będę musiał uciekać. Nie jestem przyzwyczajony do takich propozycji na pierwszym spotkaniu.

      Nie wyglądał na takiego, który chciał uciec. Siedzieliśmy chwilę, wpatrując się w fale. Miarowe, rytmiczne. Gdy jedna przyniosła wodę niemal do naszych stóp, zaraz za nią była kolejna.

      – Chyba nie mogę mieć dzieci – powiedziałam prosto z mostu. – Jestem jakaś wybrakowana…

      Kuba nic nie powiedział. Patrzył na mnie i słuchał.

      – Staramy się już tak długo. Chyba dwa lata… I nic. Według lekarzy już dawno powinnam być mamą. A Marek… Marek to mój mąż. – Spojrzałam na Kubę. – Nie chce się zbadać. Boże, czemu ja ci to wszystko mówię?

      – Mów. Czasami w pociągu opowiadasz współpasażerowi całe swoje życie, myśląc, że już najprawdopodobniej nigdy go nie spotkasz.

      Przez chwilę zrobiło mi się przykro. Dlaczego nie miałabym już spotkać Kuby?

      – Chcesz łyka? – Wyciągnęłam w jego stronę butelkę. Była już do połowy opróżniona. Piłam prosto z butelki, kieliszek leżał gdzieś obok. W głowie mi szumiały nie tylko morskie fale.

      – Nie, dziękuję. Muszę jeszcze dojechać do domu. – Wskazał na kask.

      Pokiwałam głową i wypiłam duży łyk. Czerwone wino płynęło w moim ciele i było mi bardzo dobrze.

      – Lubisz


Скачать книгу