Znachor. Dołęga-Mostowicz Tadeusz
niebieskie, przekrwione gałki oczne.
– Prawda? – zapytał z naciskiem.
– Tak. – profesor skinął głową.
– Oczywiście! – gniewnie krzyknął Obiedziński. – Oczywiście! Człowiek tak pragnący spokoju jak ja nie może kroku zrobić, by nie otrzeć się o głupotę ludzką! Bo dno każdej tragedii to głupota!… Więc co? Balon czy koturny?… Zbankrutowałeś, wylali cię z jakiegoś ministerialnego stolca czy rozczarowanie? Co?… Kobieta?… Zdradziła cię?…
Wilczur opuścił głowę i odpowiedział głucho:
– Porzuciła…
Oczy Obiedzińskiego błysnęły wściekłością.
– No więc i co! – wrzasnął. – Więc cóż to jest?!
– Co to jest? – Wilczur chwycił go za rękę. – Co to jest?… To jest wszystko. Wszystko!
W jego głosie musiało być coś, co starczyło za najmocniejszy argument, gdyż Obiedziński uspokoił się od razu, skulił się i zamilkł. Dopiero po kilku minutach zaczął mówić cicho jakimś narzekającym tonem:
– Podłe jest życie, a ja mam pecha. Brzydzę się wszelkimi sentymentami, to właśnie los musi wiecznie rozrzucać na mojej drodze różne ofiary sentymentów. Diabli nadali… Nie ulega wątpliwości, że to rzecz względna. Jednego maczuga z nóg nie zwali, drugi pośliźnie się na pestce od wiśni i łeb sobie roztrzaska. Nie ma żadnej miary, żadnego kryterium. Pij, bracie. Wódka to dobra rzecz. Sapristi8!
Nalał szklanki.
– Pij – powtórzył, wciskając szklankę w palce Wilczura. – Hej, Drożdżyk, daj następną!
Gospodarz zwlókł się ze swego legowiska w alkowie i przyniósł butelkę, po czym zgasił światło. Nie było już potrzebne. Przez okno z brudnego podwórza zaglądał pochmurny i dżdżysty, ale już zupełny dzień. Towarzystwo z kąta, porzuciwszy chrapiącego kompana, wysypało się na ulicę.
Obiedziński oparł się na łokciach i w pijackim zamyśleniu mówił:
– Tak to jest z kobietami… Jedna przyssie się do ciebie i wszystkie soki wyciągnie, inna obedrze cię z tego, co masz, trzecia oszuka na każdym kroku, albo i taka będzie, co cię wciągnie w szarzyznę, w powszednie błoto… Pranie, sprzątanie, pieluchy i takie rzeczy. Ot i życie… Ale to nieprawda, to wszystko od mężczyzny zależy. Jaki jest! Po jednym spłynie gładko, drugi jak postrzelony kot zakręci się, zapiszczy i zdycha, a taki jak ty, amigo?… Twardy musisz być. Jak wielkie drzewo. Gdyby cię z kory obłuskano, porósłbyś nową, gdyby ci gałęzie obcięto, wyrosłyby nowe… Ale ot, wyrwało cię z korzeniami z gruntu… Rzuciło cię na pustynię…
Wilczur pochylił się ku niemu i wybełkotał:
– Z korzeniami… to prawda…
– A widzisz. I siła nie pomoże, gdy oparcia nie ma. Grunt rozmiękł, rozpłynął się, przestał istnieć. Już Archimedes powiedział… Co to on powiedział… Zresztą pies z nim tańcował… Aha!… O czym mówiłem? Że korzenie! Najsilniejsze korzenie nic nie pomogą, jeżeli nie mają czego trzymać się. O!… Pieskie niebieskie… takie życie…
Język mu się plątał coraz bardziej. Wreszcie kiwnął się, wsparł się o ścianę i zasnął.
Wilczur resztkami przytomności powtarzał w myśli:
„Jak drzewo wyrwane z korzeniami… Jak drzewo wyrwane z korzeniami…”
Nie spał zapewne długo, gdyż obudzony bezceremonialnymi szturchańcami, z trudnością otworzył oczy i zatoczył się. Alkohol nie zdążył wyparować. Na stole znowu stała wódka, a prócz nocnego towarzysza było jeszcze trzech nieznajomych. Profesor Wilczur z trudem uświadomił sobie, gdzie się znajduje, i nagłym ostrym bólem odezwało się w nim wspomnienie Beaty. Zerwał się i przewracając po drodze krzesła, skierował się do drzwi.
– Hej, panie szanowny! – krzyknął za nim gospodarz.
– Co?
– A płacić to nie łaska?… Rachunek czterdzieści sześć złotych.
Wilczur machinalnie wydobył z kieszeni portfel i podał mu banknot.
– Ale forsy! Fiu, fiu – zagwizdał cicho jeden z kompanów.
– Stul mordę – warknął drugi.
– Drożdżyk! – zawołał trzeci. – Co strugasz frajera! Oddaj gościowi resztę! Widzisz go!
Gospodarz spojrzał nań nienawistnie, odliczył pieniądze i podał Wilczurowi.
– A ty, łobuzie – mruknął – pilnuj swego.
Wilczur nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i wyszedł na ulicę. Padał gęsty, mokry śnieg, lecz jezdnia i chodniki pozostały czarne, gdyż natychmiast tajał. Środkiem jezdni ciągnęły wozy naładowane węglem.
– Porzuciła mnie… porzuciła… – powtarzał Wilczur. Szedł przed siebie, zataczając się. – Jak drzewo wyrwane z korzeniami…
– Szanowny pan na Grochów? – usłyszał obok siebie czyjś głos. – To może lepiej obejść Rawską. Błoto mniejsze.
Poznał jednego z kompanów.
– Wszystko mi jedno. – machnął ręką.
– To i dobrze. Po drodze mi. Pójdziem razem. Zawsze weselej. A pana podobnież zmartwienie spotkało?
Wilczur nie odpowiedział.
– Wiadomo, rzecz ludzka. A ja panu powiem, że na zmartwienie to jeden jest tylko sposób: zalać cholerę na glanc. Wiadomo, nie w takiej norze jak u tego Drożdżyka, któren kanciarz jest i wędlinę ze strychninami gościom daje. Ale tu niedaleko na Rawskiej ulicy jest porządna knajpa jak się patrzy. I zabawić się można, kielnerki gościom obsługują. A cena ta sama.
Szli znowu w milczeniu. Towarzysz, znacznie niższy i szczuplejszy od Wilczura, wziął go pod rękę i raz po raz zadzierał głowę, by spojrzeć nań spod daszka swojej cyklistówki. Minęli kilka przecznic, gdy pociągnął go w bok.
– No, to wstąpiem, czy jak?… Najlepiej zalać. To już tutaj. Na jednego.
– Dobrze – zgodził się Wilczur i weszli do knajpki.
Pierwszy łyk wódki nie przyniósł ulgi. Przeciwnie, jakby otrzeźwił zamglony umysł, następne jednak kolejki zrobiły swoje.
W sąsiedniej izbie chrapliwie grał orkiestron. Zapalono światła. Po jakimś czasie przyłączyli się do nich jeszcze dwaj mężczyźni, z wyglądu robotnicy. Tłusta, mocno wymalowana kelnerka przysiadła się również. Pili już trzecią butelkę, gdy nagle z bocznego pokoiku rozległ się głośny śmiech kobiecy.
Profesor Wilczur zerwał się na równe nogi. Krew uderzyła mu do głowy, przez sekundę stał nieruchomy. Byłby przysiągł, że poznał głos Beaty. Gwałtownym ruchem odepchnął zagradzającego mu drogę kompana i jednym skokiem znalazł się we drzwiach.
Dwie gazowe lampy jasno oświetlały nieduży pokój. Przy stoliku siedział brzuchaty, krępy człowiek i jakaś piegowata dziewczyna w zielonym kapeluszu.
Z wolna zawrócił, ciężko opadł na krzesło i wybuchnął łkaniem.
– Nalej mu jeszcze – mruknął człowiek w cyklistówce – ma łeb do wódy.
Potrząsnął Wilczura za ramię.
– Pij, bracie! Co tam!
Gdy o jedenastej knajpę zamykano, towarzysze musieli podtrzymać Wilczura, gdyż nie mógł już iść o własnych siłach. I tak, zataczając się swoim wielkim ciałem, chwiał nimi na wszystkie strony. Sapali z wysiłku.
8