Miranda. Lange Antoni
z nimi porozumieć.
Wyjaśniłem im pobieżnie historię mego wygnania, ucieczki z Syberii i wyprawy na okręcie, który wpadł na minę podwodną. Wreszcie historię o tym, jakem się znalazł na ich wybrzeżu.
Prosiłem ich o gościnę na krótki czas, gdyż chciałbym jechać do Europy, o ile się znajdzie jaki statek angielski. Wyraziłem im swój podziw, wyznałem, że ich uważam za istoty wyższe od ludzi.
Z wielką radością przyjęli moje oświadczenia – i nagle, o dziwo! (ciągle tu muszę wołać: o dziwo!) dwaj mężczyźni, którzy stali przy mnie, unieśli się w powietrze i polecieli jak ptaki w stronę gór.
Gdy zdumiony byłem tym zjawiskiem, owa bogini w sukni lila różnych odcieni – (miała na w imię Damajanti) powiedziała mi z uśmiechem:
– My tu wszyscy umiemy latać po powietrzu.
– Jakże się to dzieje?
– Taka jest nasza natura.
– Ależ nigdzie na świecie tego nie ma. Nasze samoloty, cóż to za ciężkie maszyny!
– Nie od razuśmy18 do tego doszli. Ale już z górą od stu lat to znamy – od ostatniej rewolucji.
– Rewolucji? Czyż to śród aniołów możliwe są rewolucje?
– O, my nie jesteśmy anioły.
– Ale bądź jak bądź istoty wyższe niż ludzie.
– Może tak, a może nie!
– Któż wy jesteście? Jak się nazywa wasz kraj?
– Nazywa się Suriawastu.
– Suriawastu? Gród słońca?
– Tak – i dlatego zowiemy się Solari albo Słońcogrodzianie. Zajmujemy środek tej wyspy. Oprócz naszej Republiki – są tu jeszcze dwa państwa, cale19 inaczej zorganizowane niż Suriawastu. Na Zachodzie siedzą Telury20, na Wschodzie – Kalibany21.
Kiedy mnie tak pouczała Damajanti, dwaj mężczyźni, którzy na skrzydłach polecieli, z niedaleka widocznie, wrócili wózkiem bez konia; był to rodzaj samochodu z materii jakby rogowej urobionego.
Wózek ten był mały, na dwie osoby, z jednym siedzeniem i na przodzie miał rodzaj steru. Kazano mi siąść do tego wózka, a wraz ze mną siadła Beatrycze.
Reszta towarzystwa, uprzejmie pożegnawszy się z nami, poleciała powietrzem ku górze, na której leżała stolica kraju. Mój czarowny woźnica szepnął parę słów do wózka, ujął za ster i ruszyliśmy.
Skoro tylko minęliśmy piaszczysty cypel nadbrzeżny, znaleźliśmy się na płaskowzgórzu coraz to wyżej się wznoszącym.
Były tam wszędzie pięknie uprawne pola ryżowe i pszeniczne, a śród nich wielkie kwadraty, obsiane kwiatami: już to krzaki różane, hijacynty22, tulipany, migdały, cytryny itd.
Szerzyły one po powietrzu upajający zapach, który się mięszał23 z zapachem żywicy, płynącej z lasów cedrowych.
Zauważyłem, że Damajanti pełną piersią wdycha te zapachy – i tak się nimi przenika, że sama wkrótce zapachniała wonią tych aromatów. Wysokie palmy kwitły tu wszędzie po drodze, ale były też dęby, topole, graby i cedry.
Na pastwiskach liczne krowy, owce i kozy.
Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez wsi i miasteczka, pełne ludzi nie mniej dostojnie wyglądających jak ci, których ujrzałem po przebudzeniu. Po drodze stały liczne posągi miejscowych bogów, których znaczenie później mi wytłumaczono.
Podziwiałem sprawność mojej Damajanti, jak manewrowała sterem naszego samochodu, który sunął w górę ze znaczną prędkością – po gościńcach doskonale ubitych, równych i szerokich. Zaznaczyć muszę, że samochód zachowywał się wprost jak istota świadoma – i że bardzo mały był wysiłek mojej przewodniczki: wózek rzekłbyś toczył się sam przez się.
Niezwykle czarującą była moja Słonecznianka i poczułem do niej jakąś niezgłębioną sympatię. Wydawała mi się jakby istotą znajomą. Gdzie – skąd – jakim sposobem? A jednak było w niej coś takiego. I czułem z jej strony coś niby sympatię dla mnie. Jednak tyle mnie zagadek dręczyło, że chciałem przede wszystkim dotrzeć do ich rdzenia.
Jedziemy więc do stolicy: do Suriawastu. Suriawastu to znaczy Gród Słońca. Nazwa ta przypomina Cittá del Sole. Civitas Solis, którą opisał podróżnik włoski z XVII wieku, Tommaso Campanella24.
Była to szczęśliwa kraina, w której się urzeczywistniły wszystkie ideały społeczne, o jakich my dzisiaj zaledwie marzyć śmiemy, jako o utopii.
Campanella za ten opis wyprawy do nieznanej Hesperii został wtrącony do więzienia a dzieła jego spalono przez kata, gdyż była to gorzka krytyka egoizmów świata ówczesnego, a zarazem rząd obawiał się, że gdy się ludność dowie o tej ziemi obiecanej – opuścić gotowa własne wsi i miasta.
Czyżby to była owa Cittá del Sole?
Campanella ogłosił dzieje swej wyprawy w połowie wieku XVII, to znaczy z górą trzysta lat temu. Nikt jej później nie odwiedzał.
Ileż zmian mogło zajść od tego czasu? Jak musiał się posunąć rozwój tych ludzi doskonałych!
Sam już widok tych Solarów – był czymś tak imponującym, że, choć Europejczyk, czułem się od nich znacznie niższy.
Nie widziałem tu co prawda ani kolei żelaznych, ani kominów fabrycznych, ani wielkich targowisk, ale na każdym kroku widoczną była tak szlachetna kultura, że nasza wydawała mi się przy niej wielce pierwotną.
Wielu rzeczy nie rozumiałem zupełnie: np. wszędzie tu po wsiach i po miastach widziałem budynki, które przypominały formą suszarnie zbożowe, pospolite na Białorusi, ale znacznie wyższe i obszerniejsze: przy tym budowane były z tego samego materiału, co nasz samochód.
Nie spotykałem tu nigdzie tego, co się w Europie nazywa „ludem”. Wszystkie napotykane osoby zdawały się należeć do najwytworniejszej klasy.
Po drodze rzadko kiedy trafiali się przechodnie: co najwyżej dzieci, które zresztą niczym się nie różniły od naszych dzieci europejskich: tak samo biegały, latały, skakały, biły się, krzyczały. Zawsze gdzieś obok znajdowała się kobieta, która czuwała nad nimi. O ile byli starsi chłopcy – czuwał nad ich zachowaniem się mężczyzna.
Wielu było latających w tę i ową stronę po powietrzu; niektórzy witali się z sobą, zatrzymywali po drodze, rozmawiając; przy czym, jak ptaki, umieli trwać zawieszeni w powietrzu.
Przyglądając się tym wszystkim rzeczom, wspomniałem, że Campanella wyspę, na której mieści się Słońcogród, zowie Taprobane. Zapytałem swą Beatrycze:
– Gdzie tu leży wyspa Taprobane?
– A no, właśnie to nasza wyspa.
– Kraj wasz jest mało znany, ale trzysta lat temu pewien Włoch, imieniem Campanella, opisał waszą Republikę. Czy znacie to nazwisko?
– Ja go nie znam, ale będzie o tym wiedział albo sam Metafizyka, albo minister Mądrość.
Serce mi bić zaczęło: to się zgadza ze słowami Campanelli.
– Cóż to znaczy?
– Zdaje mi się, że ty coś wiesz o tym wszystkim. Ale ci powiem: w kraju naszym najwyższy naczelnik nosi tytuł Słońce albo Metafizyka, gdyż na zasadach metafizyki
18
19
20
21
22
23
24