Lili. Reymont Władysław Stanisław
i Dalilę17!
– Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzieć, dobrze? – zapytała słodkim, przeciągłym głosem, dotknęła paluszkiem jego ucha i zajrzała mu tak blisko w oczy, że cofnął się zmieszany i zaczął gwałtownie pokręcać wąsiki.
– Dobrze, opowiem pani! – odpowiedział cicho i starał się uchwycić ją za rękę, ale się szybko wysunęła i pobiegła do psa śpiącego na krzesełku, którego poczęła pociągać za uszy i drażnić.
Cisza się zrobiła; Korczewska nieustannie liczyła oczka szydełka, Gałkowska siedziała przy oknie i z jakąś trwogą patrzyła w zaśnieżony świat; wiatr wył za oknami i co chwila rzucał tumany śniegu w szybki brzęczące, targał za drzwi i gwizdał w kominie, aż się wydymała niby żagiel czerwona firanka, jaką był przysłonięty, a pies, drażniony przez Lili, warczał cicho, aż w końcu znudzony zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i drapał do drzwi ze skowytem.
– Cicho, Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da jeść, cicho, piesku – szeptała Korczewska, głaszcząc pieszczotliwie psa, który ułożył się na jej spódnicy i zasnął.
– Dzień dobry, komedianty! To czas, niech go drzwi ścisną! – zawołał niski, chudy aktor, mocując się przez chwilę z drzwiami, których mu wiatr nie pozwolił zamknąć.
Zaczął tupać nogami i otrzepywać się ze śniegu.
– Psi się dzisiaj weselą! Na zakręcie myślałem, że mnie wiatr weźmie, bo mój ibercjerek18 tak się wydął, że chwilę jeszcze, a wasz Kos byłby sobie pofrunął szukać angażman19 w obłokach. A zimno!
Zabijał ręce o ramiona po chłopsku i ostrożnie tupał nogami, bo jego cienkie lakierki, pełne łatek i szwów, zaczernionych atramentem, nie pozwalały na energiczniejsze ruchy.
– Dyrektor zaraz przyjdzie! Pani Gałkowskiej sługa i podnóżek! Naszej kochanej, pakownej mamie Korczewskiej – całuję rączki; pięknej Lili – buziaka, a szanownemu dziedzicowi dobrodziejowi, z dubeltówki! – I co gadał, wykonywał natychmiast z bardzo poważną miną i z nieruchomą, sinawą, podobną do maski twarzą starego aktora prowincjonalnego, a potem przywarł mocno plecami do pieca i zaczął gwizdać.
– Kos dzisiaj gwiżdże już od rana, musiał zrobić dobry interes.
– Lili jest bachor, cicho! Zrobiłem interes, bo zrobiłem molom kawał. Uważcie! Zaglądam do kufrów… a tam po moich sobolach te szelmy spacerują sobie najbezczelniej, jakby to była garderoba co najmniej naszego kochanego dziedzica dobrodzieja! Czekajże, hołoto! Watówkę20 przybiłem za trzy papierki, a swój ibercjerek letni na grzbiet, no i jestem… – Zaczął się śmiać bez przyczyny i rozcierał z zapałem sine od mrozu uszy.
– Szalkowscy przyjdą? – zapytał Jańcio, ziewając przeciągle.
– O, masz ich, idą już i kłócą się jak zwykle! – zawołał, patrząc w okno, obok którego mignęli jacyś ludzie głośno rozmawiający.
– Prędzej! prędzej! I zamykajcie te drzwi piekielne! – zakrzyczał Kos, wpuścił Szalkowskich, drzwi zatrzasnął i próbował je nawet zamknąć na klucz.
– Czy przez to ma być cieplej? – zaśmiała się Lili.
Kos puścił drzwi i znowu przywarł do pieca, a przypatrywał się Szalkowskiej, która sztywno i ozięble witała się ze wszystkimi, pomijając tylko ostentacyjnie Gałkowską, umyślnie odwróconą do okna.
– Bardzo zimno! – odezwała się Szalkowska, odwiązując woalkę.
– Tak, chciałem właśnie powiedzieć, że jest bardzo zimno – szepnął śpiesznie Szalkowski, zacierając ręce i odbierając od żony woalkę, boa z szarych, brudnych piór i ceratowy, płaski kapelusz; ułożył to wszystko bardzo starannie na łóżku.
– Czy to jest najświeższa wiadomość z ulicy? – szepnął ironicznie Kos.
Szalkowska odwróciła się od niego pogardliwie i w małym lusterku zaczęła wycierać twarz, poprawiać włosy i delikatnie obmacywała mocno wypukłe, silnie ukarminowane usta.
– Todziu! Pudru zapomniałam! – odezwała się do męża.
– Rzeczywiście, zapomniałem ci go włożyć do kieszeni, ale zaraz przyniosę, za chwilę – i w wielkim pośpiechu wybiegł, już na ulicy kładąc palto i czapkę.
Tymczasem Szalkowska bez ceremonii upudrowała twarz pudrem Korczewskiej i siadła przy Lili, która z jakimś dziecinnym podziwem przypatrywała się jej wspaniałej, doskonale rozwiniętej postaci i pięknej, chociaż już mocno podniszczonej twarzy.
– Todzio wraca! Dobrze panią obsługuje – mruknął Kos.
Szalkowska roześmiała się sucho, głos miała nieprzyjemny, trochę gardłowy i jakby przepity.
– Mam puder, przepraszam cię! – wołał mąż, z trudem łapiąc powietrze, tak się zdyszał, choć mieszkali tylko o dwa domy.
Pocałował żonę w rękę, odciągnął Zakrzewskiego do drzwi i coś mu tam gorączkowo opowiadał, pilnując równocześnie oczami, czy żona czego nie potrzebuje.
– Właściwie na co czekamy? Pić mi się chce, Todziu, przynieś mi wody sodowej.
– Zaraz, Hela, za chwilę będzie! – i znowu wybiegł pośpiesznie.
– Przyjdzie mój mąż, to postanowimy co o spektaklu. Raz… dwa… trzy…
– Ale ja nie mam czasu, mnie się spać chce! – Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła parę razy, oparła głowę o ścianę i przymglonym a natarczywym wzrokiem wpatrzyła się w Zakrzewskiego, który pisał coś ołówkiem na mankiecie i podsuwał go pod oczy Lili, tak zajętej odczytywaniem, że nie widziała prawie wejścia Korczewskiego z drugim jakimś aktorem.
Korczewski mruknął niezrozumiałe przywitanie i zaczął odkręcać wielki szal z szyi, potem długo zacierał ręce, jeszcze dłużej wyciągał z kieszeni różne prowianty i rozkładał je na kominie za firanką, skąd się wreszcie ukazał z niewielkim garnuszkiem w ręku, z którego jadł powoli, chodził po pokoju i mówił:
– Jesteśmy mniej więcej wszyscy, możemy więc już radzić.
Pochylił swoją wyniosłą, chudą postać i powlókł po zebranych czarnym, przymglonym nieco, ale dobrym wzrokiem. Twarz miał świeżo wygoloną, sinawą od mrozu, a na twarzy sterczał wielki, bardzo cienki i długi nos.
– Nie tyle radzić, ile grać nam potrzeba; bo niech mnie drzwi ścisną, ale już ani cebuli, ani w co wkrajać – szepnął poważnie Kos, nie puszczając plecami pieca ani na chwilę.
– Ja również jestem już ausgespielt21! Wyrzucili mnie z mieszkania, garderoba przepadła, ruchomości przepadły, biblioteka nawet przepadła – ozwał się patetycznym głosem aktor przybyły z Korczewskim, zrobił szeroki gest ręką po gardle, okręcił się szczelniej w starą, aksamitną almawiwę22, podniósł do góry niebieskie oczy i wychudzoną, mizerną twarz i zadumał się ponuro.
– Nie fajnuj, Feluś, tutaj frajerów nie ma! Kiedyżeś to miał garderobę, meble, ruchomości jakie, bibliotekę, co? Łżesz, aż widno! – mówił wolno Korczewski, z powagą wyjadając z garnczka i spacerując po pokoju.
Pies chodził za nim nieodstępnie i co chwila z innej strony zaglądał mu w oczy i cichym warczeniem lub delikatnym chwytaniem za nogi przypominał, że i jemu się jeść chce.
Feluś
17
18
19
20
21
22