Księżniczka. Zofia Urbanowska
e>
I
Gdy w miasteczku M. rozeszła się wieść o założeniu Domu Handlowo-Komisowego Rolników Nadw…skich w celu wyswobodzenia właścicieli ziemskich z rąk lichwiarzy przez dawanie im taniego kredytu na zboże – między kupcami tamecznymi, w rękach których dotąd koncentrował się handel zbożem w całej okolicy, objawił się niemały popłoch, a obrady giełdowe, odbywające się regularnie co dzień z rana na środku rynku, zwanego żydowskim, bywały głośniejsze niż kiedykolwiek. Z gestykulacji rąk, z rozpłomienionych twarzy, z częstego przesuwania czapek futrzanych na tył głowy i z tyłu na przód widać było, że wieść ta niespodziana wstrząsnęła kupcami do głębi. Ale gdy w ślad za pierwszą wieścią przyszła wkrótce na giełdę druga o urządzeniu filii Domu w M. i mianowaniu ajentem pana Marcina Oreckiego, barometr usposobienia moralnego miejscowych Rotszyldów1, spadły już bardzo nisko, podniósł się w jednej chwili; dziwowano się tylko wielce, jak Dom, na którego czele stawali ludzie znani zaszczytnie w przemyśle krajowym, mógł wybrać na reprezentanta firmy człowieka nie mającego żadnego o handlu wyobrażenia – a stary doświadczony Hersz przepowiadał nawet prędki upadek filii.
Gdyby do składu nowo powstającej instytucji należeli sami tylko ludzie fachowi, to posada ajenta pewnie dostałaby się komu innemu – ale połowę członków stanowili ziemianie, a ci użyli swego prawa głosu dla zaprotegowania krewnych i znajomych, czemu przecie dziwić się nie można. Jednym z protegowanych był znany z prawości charakteru pan Marcin Orecki, niegdyś zamożny obywatel ziemski. Burza wstrząsająca do gruntu całym krajem pozbawiła go dziedzicznej własności2 – został mu jednakże kapitał, z którym osiadł w miasteczku, kupiwszy sobie dom z ogrodem. Powolny, łagodny, uprzejmy, serce, a często i kieszeń otwarte miał dla każdego – i pomimo sześćdziesięciu lat wieku, idącego z latami doświadczenia, pomimo że nieraz bywał ofiarą własnej łatwowierności – nie pozbył się jej i ufał każdemu z rzadką naiwnością. Wszyscy dla niego byli uczciwymi ludźmi; a jeśli kto zbyt jawnie przeciwko zasadom uczciwości wykroczył, pan Marcin najprzód3 wierzyć nie chciał, a potem litował się nad nim i tysięczne dowody wynajdywał na jego usprawiedliwienie.
Tytuł kupca pierwszej gildii4, jaki panu Marcinowi dostał się wraz z posadą ajenta, sprawił mu niemałą przyjemność. Kazał oprawić patent za szkło w ozdobne, złocone ramy i powiesił w kantorze nad biurkiem. Cieszyło go to, że on, szlachcic, zajmując stanowisko handlowe, poświęcał swoje przesądy szlacheckie5, przyczyniał się do postępu i brał udział w reformie kraju, szukającego nowych dróg do powiększenia ogólnej zamożności6 – a przekonanie to podnosiło go we własnych oczach. Każdemu, kto do niego przyszedł, pokazywał patent i objaśniał jego znaczenie, przy czym mówił dużo o postępie, posługując się całymi okresami7, wyjętymi z mowy, jaką przy otwarciu nowej instytucji miał jeden z członków Domu, noszący historyczne nazwisko – mowy obfitej w piękne frazesy i efekty oratorskie, a którą pan Marcin wyczytawszy w gazetach, tak sobie upodobał, że większą część umiał prawie na pamięć. Przejęty ważnością swego stanowiska, gorliwie się zabrał do zaopatrzenia kantoru w odpowiednie jego przeznaczeniu sprzęty i nie mógł się dość nacieszyć kasą ogniotrwałą i jej sztucznym8 zamkiem, otwierającym się tylko za właściwym nastawianiem liter – oraz, choć jeszcze nie było wiadomo, jaki będzie ruch interesów, przyjął sobie dwóch pomocników, którym pensje wyznaczył z własnej kieszeni.
Jakoż wbrew przepowiedni Hersza od razu w kantorze pana Marcina objawił się ruch wielki: bracia szlachta, chętni do korzystania z taniego kredytu, cisnęli się po zaliczki i nieraz w kantorze było tłumno jak w kościele. Jak zresztą nie miało być tłumno, kiedy prawie nikt stamtąd nie odszedł niezadowolony, jak to bywało u Hersza lub Arona? Pan Marcin miał dobre serce i nie lubił ludziom robić trudności, przy tym był człowiekiem towarzyskim, gościnnym i znał cały powiat. Załatwiwszy jak najśpieszniej interes, gawędził chętnie z interesantami o urodzajach, polowaniu, polityce i co dzień prawie przyprowadzał żonie gości na śniadanie lub obiad, nie pytając, czy była na to przygotowana, czy nie. Gdy młocka się skończyła, cała ulica, przy której stał dom pana Marcina, tak była zapchana furmankami z odstawą, że trudno się było przez nią przedostać. Przez całą zimę pan ajent i jego pomocnicy zaledwie sobie dali radę z przyjmowaniem odstaw, ważeniem zboża i ładowaniem go na statki, mające popłynąć do Gdańska. Rzeka, jak okiem dojrzeć, pokryła była lasem masztów ozdobionych różnokolorowymi chorągiewkami, które niby las bagnetów miały walczyć w imię postępu i wywalczyć krajowi nieznaną dotąd pomyślność i bogactwo. Statki kolejno zarzucały kotwice w małej przystani, należącej do posesji pana Marcina, gdzie brzeg wzmocniony był drewnianym bulwarkiem i gdzie stał śpichrz, z którego odbywało się ładowanie.
Jeżeli kto przypuszcza, że miejscowi handlarze spiskowali przeciwko panu ajentowi, to bardzo się myli. Nic podobnego nie było. Hersz i Aron wobec tej procesji furmanek zachowywali się obojętnie, a nawet przyjacielsko. Przychodzili do kantoru, gawędzili z panem Marcinem o cenach zboża, brali w rękę próbki, nieśli je do okna, oglądali, ważyli, przesypywali z dłoni na dłoń, szwargotali z sobą półgłosem, kiwali głowami, ale też na tym był koniec.
Zboże w Gdańsku sprzedane zostało kupcom angielskim z takim zyskiem, że to w członkach Domu Handlowego najświetniejsze obudziło nadzieje, wyglądana era dla handlu i rolnictwa zdawała się już być blisko. Członek Domu, noszący historyczne nazwisko, wypowiedział na ogólnym zebraniu mowę jeszcze piękniejszą niż przy otwarciu tej instytucji, a gazety powtórzyły ją urbi et orbi9.
Toteż istotnie trudne było do zrozumienia, dlaczego w roku następnym ruch w kantorze pana Marcina zmniejszył się – a znaczna część tych, co korzystali z dobrodziejstwa taniego kredytu, zwróciła się na powrót do droższego kredytu żydowskiego i chociaż nie miała zboża na odstawienie Domowi Handlowemu, odstawiała je jednak bocznymi ulicami swoim dawnym kredytorom. Pan Marcin, gdy mu o tym doniesiono, powiedział najprzód, że „to nie może być” – a następnie, że „to są ludzie porządni i z pewnością oddadzą, co winni”. Dla tej samej przyczyny nie chciał korzystać z paragrafu ustawy, dozwalającego mu poszukiwać sądownie niesumiennych dłużników – czym ośmieleni, nie szukali już bocznych dróg, mniej dogodnych bądź co bądź dla koni idących z ciężarami, ale przed oknami kantoru przejeżdżali z furami, wiozącymi zboże dla Hersza i Arona. Raz zszedłszy się z takim dłużnikiem oko w oko na ulicy pan Marcin zaczął mu robić wyrzuty, ale tamten potrafił mu w tak posępnych kolorach przedstawić swoje położenie, że wzruszony jego niedolą, pożyczył mu jeszcze pięćdziesiąt rubli z własnej kieszeni.
Ustawa wymagała, aby każdy biorący zaliczkę stawiał za sobą dwóch poręczycieli, gotowych odpowiedzieć własnym majątkiem, w razie gdyby się nie uiścił z długu; byli jednakże tacy, którzy poręczycieli, mimo usilnych starań, znaleźć nie mogli, a pieniędzy potrzebowali koniecznie – i ci, znając miękkie serce pana Marcina, dopóty go prosili, dopóki ich nie wyratował z kłopotu własnym poręczeniem. Że zaś takie wypadki powtarzały się od czasu do czasu i wytworzyły już dość pokaźną sumę, więc pomocnik pana Marcina, człowiek szczerze rodzinie jego życzliwy, ostrzegł o tym poufnie panią Orecką, o której wpływie na męża wiedział. Na czynione sobie przedstawienia i wyrzuty, że przez swą nieopatrzność może pozbawić chleba na przyszłość jedyne dziecko, pan Marcin odpowiedział z niezachwianą ufnością:
– Ale oni oddadzą! Jak cię kocham, tak oddadzą: to są porządni ludzie. Gdybym ich nie znał, to co innego, ale ja ich znam. Chociażby ten Tecki: Towarzystwa10 nie miał czym zapłacić i byliby mu wystawili wieś na subhastę11. Trzeba go było ratować – jakże! Dzieci pięcioro; z torbami przecie nie pójdą. Imość tobyś chciała, żeby nikomu nic nie dać. Olaboga! laboga! Jak trzeba, to trzeba, trudna rada!
Wyrzuty miały ten skutek, że następne poręczenia pan Marcin uskuteczniał w sekrecie przed swoim pomocnikiem – pani Orecka zaś, pomimo zapewnień męża o uczciwości dłużników, zaczęła uczuwać obawę o przyszłość,
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11