Słowa cienkie i grube. Tadeusz Boy-Żeleński
wymawiam się mniej lub więcej grzecznie od takich ofert, ale tym razem zaciekawił mnie utwór starego lekarza. Może przeczuwałem, że znajdę tam coś więcej niż złą literaturę? Przeczytałem. Sztuka jak sztuka; można powiedzieć, bez obrazy szanownego autora, że „jako taka” niewiele jest warta. Ale zainteresowała mnie przez swój stosunek do pewnych form życia.
Bohaterką jest niejaka pani Jadwiga, „bardzo ładna, szczupła i zgrabna, ma lat 37 a wygląda na 30”, objaśnia tekst. Pani Jadwiga ma męża, schorowanego i zbankrutowanego; nie kocha go, ale „przeżywszy z nim tyle czasu w bogactwie, nie może go opuścić teraz, gdy znalazł się niemal w nędzy”. Pracuje sama, jest agentką ubezpieczeń. Ale widocznie nie przynosi to dosyć; przy tym pani Jadwiga ma młodziutką córkę, zięcia na dorobku, przywykła może sama do estetyki życiowej, więc… ma kochanka, bogatego starszego pana, którego też nie kocha, ale którego lubi i szanuje, który pomaga jej finansowo, z czego zresztą pani Jadwiga korzysta umiarkowanie, sama kładąc tamę wybuchom jego hojności. Ten starszy pan ubóstwia panią Jadwigę, ciągle proponuje jej rozwód i małżeństwo, jest najczulszym przyjacielem całego jej domu.
Interesująca ta osoba kocha potajemnie kogoś trzeciego; młodego lekarza Jana: ale nie widząc wzajemności, a ceniąc go wysoko, chce go dać za męża córce, która się w nim durzy od dziecka. Nie wiedziała pani Jadwiga, że Jan, pod maską udanej oziębłości, też kocha ją, Jadwigę, od dawna. Ale Jan ma swoją tajemnicę; miał syfilis, wyrafinowana uczciwość każe mu nie tylko stronić od kobiet, ale w ogóle unikać ludzi. Jest – trochę z dala – najoddańszym przyjacielem pani Jadwigi. Aby poznać dokładnie metody leczenia własnej choroby, Jan został wenerologiem.
Córka Jadwigi, zrażona obojętnością Jana, wyszła za mąż za innego; dla Jana zachowała zawsze odcień niewygasłego sentymentu. Młody lekarz wyleczył się, ale ponieważ jedynie wtedy można zyskać pewność wyleczenia, gdy się nabędzie tej choroby powtórnie, przeto, dla dobra nauki i ludzkości, Jan postanowił się poświęcić: zaszczepia sobie sztucznie syfilis. Choroba przyjęła się; był więc wyleczony! I znów jest chory, znów musi stronić od ludzi i posuwać najdalej ostrożność. Ale mając już doświadczenie, młody lekarz spodziewa się wyleczyć teraz szybciej.
Tymczasem mąż umiera; Jadwiga zostaje wdową. Pierwszym jej czynem jest zerwać z kochankiem; dzieci już jej pomocy nie potrzebują, ona sama zarabia dosyć na siebie, przeto „dziękuje za służbę” kochankowi, prosząc go: „Daj mi odpocząć od kajdanów, które wlekłam; pozwól mi wyprostować zgarbione plecy”. I, w momencie gdy pani Jadwiga prostuje „zgarbione plecy”, zjawia się Jan. Wyleczony, powtórnie wyleczony!… I wiecie, co ten fanatyk zamierza uczynić? Trzeci raz sobie zaszczepić syfilis, aby się przekonać, czy „leczenie abortywne”6, o którym marzył Ehrlich7, jest możliwe. Ale pani Jadwiga ma już tego dość. „Tego samego dnia, tej samej godziny przestanę żyć”, woła.
– Janku, mój Janku, podaruj mi na własność ten obiekt twoich okrutnych doświadczeń. Kochałam zawsze tylko ciebie jednego, żyłam tylko marzeniem o tobie.
– Kochałem cię zawsze, kocham i teraz, moje złote biedactwo – odpowiada Jan, tuląc ją.
– Ale czy ty potrafisz zapomnieć o panu X., o jego akcjach i jeszcze… tego młodego klienta, tak podobnego do ciebie? To były tylko zmysły, ale nie miłość; o, nie…
– Jadziu, czyż nasze cierpienia miały tylko na celu stwierdzenie, że zwierzęca zazdrość i prawdziwie ludzka miłość są identyczne? – pyta Jan. – Postawmy krzyżyk nad naszą przeszłością.
I w chwili, gdy młodziutka babunia – bo pani Jadzia została tymczasem babką – tuli w ramionach Jana, wchodzi jej córka. Zrazu sztywnieje na ten widok; instynkt wszechzaborczości kobiecej staje dęba na widok szczęścia matki z tym, do którego ona zawsze rości sobie pewne prawa; ale na ciepłe i rozumne słowo matki rzuca się zawstydzona w jej objęcia.
I rzecz kończy się sielankowo słowami pani Jadwigi: „Drodzy moi, trzymajmy się mocno tego kawałeczka szczęścia, którego udziela nam skąpy los!”
Tak kończy się sztuka. Gdyby ją sądzić miarą obowiązującej moralności, bilans wypadłby strasznie. Mąż sutener, żona utrzymanka, zięć wprowadzający żonę do mieszkania kupionego za pieniądze kochanka jej matki, którego ona zdradza w dodatku „dla zmysłów” z trzecim, kochając czwartego! Słowem: błoto! Tymczasem tam nie ma ani jednego złego człowieka, wszyscy są dobrzy, delikatni, kochający, rzetelni, istna boża czeladka; a już ten doktór-syfilityk, to wprost apostoł, bohater, maniak moralności. Bo ta sztuka jest aż nazbyt moralna, aż nadto sentymentalna.
Gdyby to napisał młody literat, można by powiedzieć, że chce olśnić cynizmem lub rzucić rękawicę społeczeństwu. Tymczasem to napisał stary lekarz, może bez świadomości, jak dalece jest rewolucjonistą. Pisał z tego, na co patrzał, co przemyślał; ot, dla siebie. Czyżby moral insanity? Raczej świadczyłoby to, jak bardzo znajdujemy się na przełomie; jak bardzo, w olbrzymich wstrząśnieniach, jakie świat świeżo przeszedł, popękały skostniałe kanony; brak nam jeszcze nowych, żyjemy na razie na dziko. Jesteśmy może w przededniu „przegrupowania” moralności, a raczej obyczajowości.
Jest tam scena między dwiema kobietami: panią Jadwigą i żoną jej kochanka, która – wedle klasycznej formuły – przychodzi żądać od niej zwrotu swego męża i ojca swego dziecka, grożąc skandalem. Pani Jadwiga miażdży ją swoim spokojem. Po stronie tamtej – prawowitej żony – jest obłuda i występek; po stronie Jadwigi prawda i uczciwość. Nie zabrała męża tamtej, niewiernej żonie, od której ten mąż odszedł dawno; nie zabrała ojca dziecku, które nie jest jego dzieckiem; przeciwnie, mimo że kochanek chce ją rozwieść i złożyć u jej stóp cały majątek, ona nie chce rozwodu, bo nie chce opuścić swego biednego i schorowanego męża; nie tylko nie chce nic nikomu wydrzeć, ale przeciwnie dopilnowała, aby jej kochanek ubezpieczył się na rzecz swej rodziny. Pani Jadwiga mówi to wszystko jak kobieta, która się czuje w prawie nosić wysoko głowę do góry; tamta wychodzi zawstydzona, bełkocąc: „Przepraszam bardzo, byłam źle poinformowana… i… dziękuję…”.
Jest w tej sztuce – mimo że wyda się to paradoksem – wybitna, choć może błądząca po manowcach, dążność moralna; poczucie, że nie wystarczają nam dziś stare dogmaty życiowe, że etyka społeczna musi wrócić do swoich źródeł, a te źródła to ludzka dobroć, miłość bliźniego, ludzkie współczucie. To jest pewne, że pani Jadwiga nie wyrządza nikomu nic złego, a wszystkim, którzy są koło niej, zrobiła coś dobrego; jest dla swoich bliskich promieniem słońca, wszyscy mają dla niej wdzięczność i uwielbienie: czuć, że sam autor się w niej podkochuje. Jak tu ją wobec tego lżyć od jawnogrzesznic i wszetecznic, od złych żon i niegodnych matek? Tak, tu jest zadatek rewolucji etycznej; jesteśmy niewątpliwie w dobie przemiany pojęć, która w teatrze oczekuje swojego Ibsena8. Mój autor nim nie będzie; ale jest wyrazem tęsknoty za nim. Jestem pewien, że ludzie storturowani formułami, w imię których wykrzywiali i marnowali swoje i cudze życie, obejrzawszy się wstecz, zastanowią się bodaj nad tym zagadnieniem. Bo przymierzmy tylko dla próby, jak by wyglądało życie tych wszystkich osób, gdyby strzegły ściśle kanonów moralnych. Pani Jadwiga, wierna swemu schorowanemu i zrujnowanemu mężowi, byłaby nieszczęśliwą. Mąż, patrząc na jej ofiarę i smutek, gryzłby się i byłby nieszczęśliwy. Córka, mając tak nieszczęśliwych rodziców, też kwaśna dla braku warunków życiowych, byłaby nieszczęśliwa. Amant pani Jadwigi, zamiast grzać się w jej promieniach, wegetowałby przy niekochanej i niekochającej żonie, i byłby nieszczęśliwy. Jan nie znalazłby w pani Jadwidze uroczej i dobrej przyjaciółki i też nie byłby szczęśliwy. Słowem, ile osób, tyle ofiar, tyle nieszczęść lub przynajmniej braku szczęścia. Czy nie za drogo kosztuje nas nasza moralność? – zdaje się pytać autor. I ludziom bardzo moralnym zdarza się czasem w chwilach zwątpienia
6
7
8