Lekarz wiejski. Оноре де Бальзак
o losie trzody, łajała ogrodnika, dysponowała obiad i śniadanie, chodziła z piwnicy na strych i ze strychu do piwnicy, urządzając wszystko według swojéj woli i nigdzie żadnego nie spotykając oporu. Benassis żądał tylko dwóch rzeczy: – miéć codziennie obiad o szóstéj, i nie wydawać więcéj miesięcznie nad pewną zgóry oznaczoną sumę. Kobieta, która czuje, że jéj wszystko ulega, jest zawsze wesołą; to téż Jacenta śmiała się, poświstywała, nuciła i śpiewała od rana do nocy. Porządna z natury, utrzymywała wzorową w domu czystość. Gdyby nie to jéj usposobienie, pan Benassis byłby bardzo nieszczęśliwym, mawiała ona, bo on nieborak tak na nic nie uważał, że mógłby jeść kapustę zamiast kuropatw i cały tydzień koszuli nie zmienić. Jacenta była niezmordowaną w składaniu bielizny, w trzepaniu mebli i kochała się formalnie w tym iście księżowskim porządku, najbardziéj drobiazgowym, połyskliwym, najbardziéj pachnącym, że tak powiem, z porządków. Nieprzyjaciołka kurzu, zamiatała, myła i prała bez ustanku. Opłakany stan bramy był dla niéj prawdziwém utrapieniem. Od dziesięciu lat, co miesiąc wymagała na swoim panu obietnicę odnowienia téj nieszczęśliwéj bramy, naprawienia murów i wogóle urządzenia wszystkiego galanto, ale miesiąc za miesiącem upływał, a pan na dotrzymanie słowa zdobyć się nie mógł. To téż, Jacenta ubolewając nad niedbałością Benassisa powtarzała zawsze sakramentalne zdanie, którém zwykle pochwały jego kończyła: – Nie można niby powiedziéć, żeby był głupi, boć przecie prawie cuda w okolicy robi, jednakowo bywa czasami głupi, ale to taki głupi, że mu wszystko jak dziecku w rękę wetknąć trzeba. Jacenta przywiązaną była do domu jak do swojéj własności i nic dziwnego; przebywszy w nim dwadzieścia dwa lat miała pewne prawo czuć się tam jak u siebie. Gdy Benassis przybył do kantonu, dom ten był właśnie, po śmierci proboszcza, wystawiony na sprzedaż; kupił go więc wraz ze wszystkiém, co do niego należało, z gruntami, meblami, sprzętami gospodarskiemi, starym zegarem, koniem i służącą. Jacenta była wzorem kucharek. Mała, zwinna, o ręce pulchnéj a nieleniwéj, pełne swe kształty obciskała zawsze stanikiem z brązowego w czerwone grochy cycu, tak wysznurowanym, że lękać się trzeba było, by nie pękł za najmniejszém poruszeniem. Na głowie nosiła okrągły marszczony czepeczek, pod którym twarz jéj bladawa, o podwójnym podbródku, jeszcze bielszą się wydawała. Jacenta mówiła głośno i bezustanku. Jeżeli na chwilę umilkła i ująwszy róg fartucha podniosła go w kształcie trójkąta, było-to zapowiedzią długiego napomnienia, wystosowanego do pana lub lokaja. Ze wszystkich kucharek na świecie Jacenta była bezwątpienia najszczęśliwszą. Nic jéj nie brakowało; nawet zadowolnienia próżności; całe bowiem miasteczko uważało ją za jakąś władzę pośrednią między merem a stróżem polowym.
Wchodząc do kuchni, Benassis nie zastał w niéj nikogo.
– Gdzież oni są u dyabła? – powiedział, a zwracając się do Genestasa:
– Wybacz pan – dodał – iż go tędy wprowadzam. Główne wejście jest przez ogród, ale ja tak się odzwyczaiłem od przyjmowania gości, że… Jacento!
Na to wołanie, którego ton był niemal rozkazujący, głos kobiecy odpowiedział z głębi domu. W chwilę potem Jacenta wystąpiła zaczepnie wołając nawzajem Benassisa, a ten co-żywo do jadalnego pokoju pośpieszył.
– Otóż to, z panem to tak zawsze – poczęła. – Zaprasza pan gości na obiad nie uprzedziwszy mnie o tém, i zdaje się panu, że jak pan zawoła: – Jacento! tak ja wszystko z rękawa wytrząsnę. Albo i teraz. Może pan będzie tego pana w kuchni przyjmował? Trzeba przecie było otworzyć salon i kazać w piecu napalić. Już ja tam posłałam Mikołaja, aby wszystko urządził. Niech pan swego gościa zaprowadzi teraz do ogrodu, i pokaże mu szpalery przez nieboszczyka pana zasadzone, to go zabawi, jeżeli lubi ładne rzeczy, a ja tymczasem przyrządzę obiad, nakrycie…
– Dobrze – odparł Benassis. – Ale, widzisz, moja Jacento, ten pan będzie tu mieszkał czas jakiś. Nie zapomnij téż zajrzéć do pokoju pana Graviera, czy tam wszystko w porządku, może prześcieradła…
– Cóż pan znów się będzie mieszał do prześcieradeł – przerwała Jacenta. – Skoro ma tu nocować, to ja sama wiem, co robić potrzeba. Pan od dziesięciu miesięcy nie wchodził do pokoju pana Graviera; to nie dziwota, że nie wie, co się w nim dzieje. Ale ja panu powiadam, że w nim nic nie brakuje, a czysto jak w mojém oku. Więc on tu będzie mieszkał, ten pan? – dodała ułagodzonym głosem.
– Tak.
– Na długo przyjechał?
– Prawdziwie nie wiem. Ale co cię to obchodzi?
– Co mnie to obchodzi, powiada pan? – A! to dobre! co mnie to obchodzi! A któż będzie myślał o życiu, o wszystkiém, o…
Nie dokończywszy już tego gradu słów, którym w każdym innym razie byłaby zagłuszyła swego chlebodawcę, wymawiając mu brak zaufania, poszła za nim do kuchni. Domyślając się, że tu o jakiegoś pacyenta chodziło, chciała coprędzéj zobaczyć Genestasa, któremu téż, dygnąwszy uniżenie, zaczęła się od stóp do głowy przyglądać. Twarz komendanta była w téj chwili zamyśloną i smutną, co jéj szorstki wyraz nadawało; wysłuchał on całéj rozmowy między służącą a panem, która mu w nie bardzo korzystném świetle tego ostatniego przedstawiła i z żalem zaczynał już tracić to wysokie wyobrażenie, jakie sobie o niezmordowanym tępicielu kretynizmu wyrobił.
– Wcale mi się ten jegomość nie podoba – zawyrokowała pocichu Jacenta.
– Jeżeli pan nie jesteś zmęczony – rzekł lekarz do mniemanego pacyenta – to może przeszlibyśmy się przed obiadem po ogrodzie.
– Chętnie – odparł komendant.
Minąwszy pokój jadalny, weszli do ogrodu przez rodzaj przedpokoju oddzielającego jadalnię od salonu. Przedpokój ten z oszklonemi drzwiami przytykał do kamiennego tarasu, który front ogrodu przyozdabiał. Ulice wysadzone bukszpanem i przecinające się w kształcie krzyża dzieliły ogród na cztery równe, kwadratowe części, które opasywał szpaler grabowy, największa pociecha dawnego właściciela. Genestas usiadł na spróchniałéj ławce, nie patrząc ani na altankę z winnej latorośli, ani na drzewa owocowe, ani na jarzyny, które Jacenta pielęgnowała troskliwie, wdrożona w to przez lubiącego dobre rzeczy księdza. Jego téż dziełem był ten cenny ogródek, na który Benassis dość obojętném poglądał okiem.
Po chwili nic nie znaczącéj rozmowy, Genestas zwrócił ją na poważniejsze tory.
– Jakim sposobem – zapytał – doszedłeś pan do tego, by w przeciągu dziesięciu lat potroić ludność téj doliny, która za pana przybyciem liczyła siedemset dusz, a teraz, jak pan mówisz, ma ich około dwóch tysięcy?
– Pan jesteś pierwszym, który mi to pytanie zadaje – odparł lekarz. – Wziąwszy sobie za cel rozbudzenie życia pod każdym względem na tym kawałku ziemi i ciągle tém zajęty, nie miałem nawet czasu do zastanowienia się nad sposobami, jakiemi na podobieństwo tego żołnierza z bajki rosół z kawałka kija ugotowałem. Nawet pan Gravier, jeden z naszych dobroczyńców, którego miałem szczęście wyleczyć, nie pomyślał o teoryi zwiedzając wraz ze mną góry, by się skutkom praktyki przypatrzyć.
Nastąpiła chwila milczenia; Benassis zadumał się, nie zważając na przenikliwe spojrzenie komendanta, jakiém ten zbadać go usiłował.
– Jak się to stało, mój drogi panie – ponowił – ha! po prostu na mocy tego prawa ekonomicznego o łączności między potrzebami, jakie sobie tworzymy, a sposobami zadawalniania tychże. Wszystko na tém polega. Ludy, które niewiele pragną, niewiele téż i mają. Kiedym przybył do miasteczka, liczyło ono sto trzydzieści rodzin, a w dolinie było ich około dwustu. Władze tutejsze, zgodnie z ogólną nędzą, składały się z mera, który nie umiał pisać, pomocnika daleko od gminy mieszkającego i z sędziego pokoju; ale ten wiedział tylko o pensyi, jaką pobierał, zdając całe urzędowanie na pisarza, który prawie nie pojmował,