Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina
na wierzchu w zakrystii: dwa kielichy przygotowane do mszy świętej na jutrzejszy odpust, relikwiarz149 złoty i takąż monstrancję. Szukając po szufladach, wywlókł aparata150 kościelne i rozrzucił je po podłodze. Szkoda była znaczna, ale w skarbcu znajdowały się klejnoty i złote naczynia dziesięćkroć większej wartości. Jeszcze nie posprzątali z podłogi wszystkich kap i ornatów, gdy uszu ich doleciały wściekłe wrzaski. Wybiegli z kościoła.
Tłum, kilkaset głów liczący, prowadził pojmanego złoczyńcę. Gdyby nie ceklarze i stróże nocni, którzy go wzięli między siebie, poszarpano by go żywcem na sztuki. Łagodna, raczej ospała ludność miasteczka, popadłszy w szał, zdolna była do najsroższego okrucieństwa.
– Pasy drzeć z łotra! – wołano.
– Oczy wyłupić!
– Ręce odrąbać świętokradcy!
– Na gałąź!
– Żywcem spalić!
Z wysokości schodów kościelnych proboszcz krzyknął gromkim głosem:
– Spokój! Milczeć!
Najbliżsi usłyszeli rozkaz, posłali go wstecz, strażnicy ze swej strony uciszali rozhukaną zgraję, szumiało jeszcze i wrzało kilka minut, wreszcie zmęczyli się i umilkli. Burmistrz, stanąwszy obok proboszcza, zawołał:
– Dość tych hałasów! Zbrodniarzaście pojmali, a sami sprawujecie się jak zbóje. O cóż krzyczycie? Wszak stoi skrępowany przed wami; jutro odwiezie go straż do grodu, sędziowie wydadzą wyrok sprawiedliwy, topór go nie minie, to pewna. Tedy nie szukajcie na nim pomsty, a zachowajcie spokój.
Tłum oprzytomniał i usłuchał. Nieznajomy, którego mimo pęt na rękach trzymali za ramiona dwaj ceklarze, skorzystał z chwili ciszy i usiłując pokłonić się burmistrzowi, rzekł tonem zupełnie spokojnym:
– Zezwólcie, miłościwy burmistrzu, abym – niewinny człowiek, rzeknął słowo w swej obronie.
Groźne okrzyki zaczęły się wyrywać z tłumu.
– Uciszcie się; niech mówi – nakazał burmistrz.
– Szedłem ulicą miasta – mówił nieznajomy – szedłem powoli, zmęczony długą drogą; nie w myśli mi było uciekać ni kryć się; szukałem noclegu, a wszystkie domostwa były pozamykane. Tedy chciałem zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie plebania, i księdza proboszcza prosić o kąt i wiązkę słomy, a jutro rano byłbym poszedł dalej, bo do Krakowa zdążam. Aliści, pogrążonego w myślach, napadli ze srogimi okrzykami zbrojni ludzie, skrępowali do krwi i wloką niczym mordercę, gdy nawet nie odgaduję, o co mnie oskarżają.
– Oho, wilk w baraniej skórze! – krzyknął stary jakiś mieszczanin.
– Po drodze – mówił dalej pojmany – wyrozumiałem coś niecoś, domyślam się, że popełniono tu kradzież. Zali151 jedną nitkę cudzą mam na sobie? Ubogi jestem, głodny, bezdomny, ale uczciwy. Rozkażcie, panie, aby mnie puszczono wolno.
Jeszcze domawiał ostatnich słów, gdy z ulicy najbliższej rogatek wybiegło dwóch wyrostków z radosnymi okrzykami:
– Znaleźliśmy święte sprzęty, wielebny panie!
– Jest wszystko! Porzucił bezecnik pod płotem!
– A co? A co? Jeszcze teraz będziesz świętego udawał? – krzyknął mu ktoś nad samym uchem.
– Czyli152 zaprzeczam, że była kradzież? – odparł, ruszając ramionami. – Złodziej uciekł, a niewinnego dręczycie.
– O ludzie… gdzież macie upamiętanie! – krzyknęła ta sama kobieta, która najpierwsza wypytywała Wawrzusia. – Ady zawołajcie dziecko, to nam powie, zali tego widział w kościelnym oknie abo inszego.
– A prawda… święte słowa!
– Dawajcie chłopaka!
– Nie ma go!
– Pewno do domu poszedł!
– Nie, skrył się za przymurek. Chodź tu, chodź, czego się boisz? Zbój związany.
Przyprowadzono Wawrzusia przed oblicze pana burmistrza, ten go ujął za rączkę i rozkazał przywieść bliżej pojmanego. Jeden z ceklarzy oświecał go latarnią.
– Przypatrz się dobrze; znasz tego człowieka?
– Nie znam go.
– Widzi wasza wielmożność… dziecko chyba nie kłamie! – tryumfująco zawołał obcy.
– Więc nie jego widziałeś spuszczającego się oknem z kościoła?
– Juści153, ze jego.
– Czemuż tedy gadasz, że go nie znasz?
– Bo prawda. Wiem ja, kto to taki? Dziś w lesie pirsy154 raz w życiu go widziałem. To jakoż mam świadcyć, co go znam?
– Zaspanego, głupiego brzdąca robicie moim oskarżycielem – z goryczą rzekł pojmany. – Zaiste, bezpieczno podróżnemu przechodzić przez to sławne miasto.
– Powiedz prawdę, możeś niedobrze widział, może ci się ino zdaje? Może to był ktoś podobny, a nie ten sam? – badał burmistrz Wawrzusia.
– Cóz mi się ma zdawać? Sami se obaccie, cy ma oba usy. Złodziej nie miał lewego.
Stary Mikołaj odgarnął ręką długie włosy nieznajomego.
Gdy straż odprowadzała świętokradcę do tymczasowego więzienia w podziemiach ratusza, zbrodzień odwrócił głowę i długie spojrzenie, straszny wzrok wilka schwytanego w samotrzask, utkwił w twarzy Wawrzusia. Górna warga drgnęła, błysnęły zęby…
– Do widzenia, malućki155… – rzekł półgłosem. Wawrzuś nagłym ruchem podniósł łokieć ponad głowę i przerażoną twarz wtulił w fałdy rękawa. Gdy znowu spojrzał na świat, pielgrzyma przed nim już nie było. Zakrywał go tłum odprowadzający więźnia do lochu pod ratuszem.
Długo jeszcze na rynku roiło się jak w mrowisku; rozbudzeni ludzie żywo rozprawiali o zbrodni i zbrodniarzu.
– Naści, możeś ty nie wieczerzał – odezwała się do Wawrzusia ta sama kobiecina, wtykając mu w garść skibkę chleba ze serem. Dzieciak nie podziękował nawet, rzucił się zgłodniały na jadło. Z podwiniętymi pod siebie nogami usiadł na garstce rozrzuconej słomy i zmiatał, aż mu się uszy trzęsły. Gdy zaspokoił pierwszy głód, oczy zaczęły mu się kleić i zasnął, sam nie wiedzący kiedy.
Spał długo, ale niespokojnie; zwidywały mu się straszliwe oczy świętokradcy, to znów chciał przez sen uciekać przed nim, nogi wrastały mu w ziemię, a pielgrzym, doganiając go, już, już sięgał mu karku.
Z krzykiem zerwał się na równe nogi i nieprzytomnym wzrokiem potoczył dokoła. Cały rynek, pełen ludzi, pogrążony był w ciszy, wszystko spało, choć świtał już blady brzask.
Nagle od ratusza doleciało zrazu kilka, potem cały chór zmieszanych głosów. Nad wszystkimi górował bas Mikołaja. W miarę jak się ludzie przy wozach budzili, gwar i zamęt wzmagał się i zbliżał. Coś się stało… Ale co?
Wawrzuś nie pojmował. Wytrzeszczył zaspane oczy, otworzył szeroko usta, słuchał…
– Ij… głupie gadanie… – mówił ktoś lekceważąco – przecie drzwi na sztabę zasuwane.
– Jak
149
150
151
152
153
154
155