Paziowie króla Zygmunta. Domańska Antonina
przypilnujmy, coby go ten truciciel nie przerobił na swoją wiarę, to wszystko będzie dobrze – odparł Ostroróg.
– Bogiem a prawdą żal mi starego i nie spocznę, póki go nie uleczę. A co się wyleży, przepości, wygrzeje pod kataplazmami, to ino na dobre mu się przyda, a nam ku zabawie. Krzyknij no po drodze na tamtych, niech idą nie mieszkając106 do Niemca i godnie mu posługują. Dogonisz mnie przed kuchnią.
– A gdzież to paniczom tak pilno? Co za sprawa do królewskiej kuchni? Czy was kto posłał, czy może ino po jaki przysmaczek dla siebie? – zaczepiła paziów Serczykowa, klucznica i gospodyni drugiego stołu, zwanego marszałkowskim, przy którym jadali przedniejsi dworzanie i armia paziów.
Pani Serczykowa pędziła przy dworze królewskim życie niezmiernie czynne, bo i zaopatrywanie spiżarni w różnorodne zapasy, owocowe serki i powidła na zimę, wędliny, wydawanie kucharzom, doglądanie, przyznać trzeba nader troskliwe, by uczestnikom drugiego stołu na niczym nie zbywało, zabierało jej wiele czasu.
Dobrowolnie zaś stwarzała sobie jeszcze uboczne zajęcie, gdyż – będąc ciekawą jak Ewa, żona Lota i wszystkie siedem żon Sinobrodego, a gadulstwem nieokiełznanym przewyższając Midasowego balwierza107 – wtrącała się z zapałem do spraw cudzych, wypytywała służbę na prawo i na lewo i puszczała w świat plotki niepodobne do prawdy.
W tym o tyle się różniła od Mariny Arcamone, że nie w celach złośliwych to czyniła; jeśli zaszkodziła komu swą gadatliwością, co się często zdarzało, spłakiwała się potem rzewnymi łzami i starała się złe naprawić, z czego prawie zawsze jeszcze większy kłopot wyrastał, i tak bez końca.
– O co chodzi? O co chodzi? – terkotała jak na kołowrotku. – Niech się panicze nie trudzą, ja usłużę.
– Bóg zapłać pani gospodyni; rosołu mocnego i wina potrzebujemy – odpowiedział Drohojowski.
– Rosołku? A jakże, w tej chwilusi przyniosę… dobrego, a jakże; jest wyborny, dla panny Papacody, osobno się gotuje. Ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy się na co przyda, bo już tej biedaczce niewiele się należy.
– Co pani Serczykowa powiada?
– A tak, tak, święta prawda, jak nieboszczykowi memu wiecznego zbawienia pragnę.
– Cóż jej się stało?
– Jak to, nie słyszeliście panicze? Wżdy od jednego z was o tym nieszczęściu się dowiedziałam.
– Od pazia?
– Sprawiedliwie gadam, a jakże. Pan Piotruś Stadnicki mi się zwierzył; kochany aniołeczek! Ino zmiłujcie się, wasze miłoście, bo to sroga tajemnica… najmiłościwsza pani śmiercią zagrodziła, gdyby kto śmiał mówić o tym.
– To niechże pani gospodyni ściśnie zęby i ucieka czym prędzej.
– Nie, nie, ja wiem, że paniczom powiedzieć, to jakby w studnię wrzucić, powiem wam, a jakże… ino że to straszne dziwy, uwierzyć nawet trudno.
– Powiadajcież prędzej, bo nas pali!
– Ano, wczoraj w ogrodzie, gdy królowa jejmość przechadzała się z pannami, nagle ziemia rozpękła się na dwoje, jak raz ponad tym miejscem, gdzie jest smocza jama; dym smrodliwy buchnął jak z piekielnych czeluści, za czym wyskoczył potwór ognisty i rzucił się na jej miłość pannę Papacodę i pokąsawszy ją, uciekł na powrót do onej pieczary. Dym się w powietrzu rozpłynął, ziemia skleiła się gładziutko, rzekłbyś wszystko przywidzenie, gdyby nie ono biedactwo tak srodze pokaleczone.
– Ach, straszne wydarzenie! – westchnął Ostroróg zasłaniając twarz rękami, by gospodyni nie dostrzegła, że się krztusi od śmiechu.
– Zaraz ją rozebrali, a jakże, do łóżka położyli, no… i w Bogu jedyna nadzieja. Ale na tym padole ziemskim jednemu piołun, a drugiemu miód, a jakże. Panna Arcamone ino przed zwierciadłem siedzi, głową sobie przytakuje, a piosenki włoskie z cicha nuci.
– Cóż za uciecha niewczesna?
– Ano jakoż się nie ma radować, gdy bez ten szpetny trafunek jasno się okazało, że Papacoda z całego fraucymeru najstarsza.
– Nie może być!
– Wcale to nieładnie przeczyć starszym, a nawet grzech, a jakże. Wżdy całemu światu wiadomo, że smoki i insze ludożery rade rzucają się ino na leciwe niewiasty. O, święte panny i wdowy… czegóż ja po rosół i po wino nie idę!
– Niech się pani gospodyni śpieszy!
Za krótką chwilę przybiegła zdyszana, z garnuszkiem wrzącego rosołu i buteleczką wina.
– A dla kogo rosołek? Dla kogo? Czy który z paniczów może?
– Ej, dziękować Bogu żaden z nas, ino medyk pana Kmity zachorzał ciężko.
A Drohojowski dodał ciszej:
– Uroki.
– I rosołem chcecie go waszmościowie kurować? Wżdy lepiej od razu nóż wbić w samo serce; toć urzeczonemu kropli wody podać nie wolno, pokąd się wedle prawego przepisu uroku nie odczyni.
– Naprawdę?
– Każde jadło kamieniem, każde picie smołą diabelską się staje.
– A to kłopot!
– Powiedz waszmość raczej śmierć, a nie zmyślisz.
– Więc jakaż rada?
– Odczynić.
– Nie umiemy.
– Szczepanowa umie.
– Aaaa!
– Ach, to wybornie!
– Dziękujemy pani gospodyni. Lećmy czym prędzej bośmy się już i tak srodze zapóźnili.
– A pomnijcie108, com wam o jedzeniu mówiła! – wołała za nimi Serczykowa.
– Juści, juści, nie zabaczymy109!
Wbiegli na schody po trzy stopnie na raz, potem do pacjenta. Zastali przy nim Szydłowieckiego i Gedroycia, bardzo pilnie grzejących kataplazmy na małej kuchence i pocieszających strapionego Krabatiusa, że mimo tak ciężkiego przebiegu choroby, wszystko się na dobre odmieni.
Jaś Drohojowski przystąpił do łóżka i trochę namową, trochę przemocą, zmusił Niemca do wypicia garnuszka doskonałego rosołu i pół kieliszka wina. Chory z urojenia, który od trzydziestu kilku godzin nic nie miał w ustach prócz ohydnej mikstury, strachał się wprawdzie i bolał nad swą lekkomyślnością, ale pił ze smakiem.
– Zaprawdę… jedno nowe życie wstępuje we mnie… żołądka kurcz minął, lżej mi oddychać…
– A widzi pan magister? To wszystko sprawiły kataplazmy; trzeba słuchać doktora Santa Croce.
– O dla Boga… ktoś wszedł do antykamery… sprzątnijcie czym prędzej wino, wynieście garnek.
Słuszna była ostrożność pana magistra, gdyż nie kto inny pojawił się w komnacie, ino sam znamienity i wielce poważany nadworny medyk królowej Bony, doktor Ferdinando Bisantizzi.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив
106
107
108
109