Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac. Gallet Louis
moje pisanie – plecami.
Czy sądzisz jednak, że ponieważ niepodobna grzmocić cię przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamyślam powierzyć kłopot załatwienia się z tobą oprawcy? Bynajmniej!
Dowiedz się, klocu, że zabraniam ci pokazywać się przez miesiąc na scenie i że jeżeli ośmielisz się, wbrew memu zakazowi, wstąpić na deski teatralne, wykreślę cię raz na zawsze z listy istot żywych i spłaszczę cię tak rzetelnie, że nawet pchła liżąca ziemię nie potrafi odnaleźć śladu twego na kamieniach ulicznych”.
Gdy ta jędrna epistoła została ukończona, poeta, którego nazywano Kapitanem Czartem, nabazgrał pod nią prawdziwie czartowskiego kulasa, potem odetchnął głęboko, jak człowiek, który zrzucił brzemię z pleców lub z duszy.
Dzień dobrze się zapowiadał. Cyrano był zadowolony z siebie.
– Idź, synku – rozkazał Castillanowi – doręcz mu to pismo osobiście, a gdyby nie był z niego bardzo ucieszony, powiedz, że wieczorem przyjdę poszukać jego uszów. No, w drogę!
Sulpicjusz pośpieszył spełnić rozkaz. Na schodach rozminął się z Rolandem de Lembrat, który przybywał, spełniając wczorajsze przyrzeczenie.
Sawiniusz zawczasu obliczył wszystko i przygotował; znał on też zbyt dobrze hrabiego, aby potrzebował bawić się z nim jeszcze w dyplomatyczne koziołki i z dala zmierzać do celu.
Postanowiwszy za jednym zamachem przeciąć węzeł tej splątanej sprawy, dał Rolandowi zaledwie czas do rozgoszczenia się.
– Czy wiesz, dlaczego głównie prosiłem cię o przybycie? – zapytał wesoło.
– Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś był łaskaw wyjawić mi to nareszcie. W twoich wczorajszych półsłówkach ukrywała się tajemnica, która musi być, za jaką bądź cenę, wyjaśniona.
– Doskonale! Nie mam bynajmniej zamiaru wystawiać cierpliwości twej na długą próbę. Jesteś mężczyzną, spodziewam się zatem, że największa nawet radość o śmierć cię nie przyprawi.
Powiedziane to było tonem lekko ironicznym, który nie uszedł uwagi Rolanda.
– Do czego wszystko to zmierza? – przerwał niecierpliwie.
– Przygotowuję ci niespodziankę.
– Cóż to takiego?
– Wielka, olbrzymia niespodzianka! Czy przypominasz sobie, coś mi powiedział wczoraj przy pannie Gilbercie?
– Cóż ja ci powiedziałem?
– Te słowa: „Brat mój może powrócić; przyjmę go z otwartymi rękoma”.
Roland zaczynał powoli rozumieć. Ciało jego zaczęło wilgotnieć od potu.
– Ależ to zupełnie naturalne – odparł jakimś nieswoim głosem. – Czyż o takich rzeczach można mówić inaczej?
– A więc, kochany Rolandzie! – zawołał Cyrano, podnosząc portierę zasłaniającą drzwi od sąsiedniej komnaty – otwórz ramiona; twój brat powrócił. Masz go przed sobą!
Ta scena teatralna, którą przygotował Cyrano, a której domyślał się może nawet cokolwiek Roland, wyczerpała mimo to siły tego ostatniego. Obezwładniony silnym spazmem, osunął się on w ramiona towarzysza.
Na chwilę opuściło go czucie, nie widział nic i nie słyszał. Ale gdy odzyskawszy przytomność, w tym bracie, którego mu przedstawiono i który, drżący z radości i nadziei, przyjaźnie wyciągnął doń rękę – gdy w tym bracie, spadającym jak z obłoków, poznał onegdajszego Cygana, zuchwałego włóczęgę, co ośmielił się być jego rywalem, nicponia, którego sromotnie wypędził za bramę – głuchy krzyk wyrwał się z jego piersi i… gwałtownie rzucił się w tył, jakby chciał uciec od nienawistnego sobie widziadła.
– On! On! – powtórzył nieprzytomnie, zaciskając instynktownie pięści.
– Tak, to on! – rzekł Cyrano. – Przypatrz mu się; nie jestże żywym wizerunkiem waszego ojca?
Podczas gdy Roland, starając się okiełznać straszną burzę, wrzącą w jego piersiach, patrzył przed siebie wzrokiem obłąkanym, tamten zbliżył się z wolna i zginając przed hrabią kolano, rzekł:
– Bracie, przeznaczenie postawiło nas przed dwoma dniami naprzeciw siebie, a żaden głos wewnętrzny nie ostrzegł nas, że jedna krew płynie w naszych żyłach. Podwójnie obraziłem cię wówczas; proszę o przebaczenie. Jesteś najstarszym z rodu de Lembrat, odtąd będziesz mnie miał zawsze gotowego do poświęceń, pełnego przyjaźni i szacunku, jakie należą się głowie rodziny. Życie moje było nędzne i ciemne, honor pozostał nieskalany. Daj mi rękę, bracie, jestem godny twego uścisku.
Roland uczynił gwałtowny wysiłek, aby okazać się spokojnym i wyciągając, jakby z żalem, dłoń do Manuela, rzekł:
– Powstań pan. Nie wolno mi jeszcze objawiać otwarcie radości, trzeba przede wszystkim, aby ta ciemna sprawa całkowicie się rozjaśniła. Zanim przyznam panu tytuł brata, o który się dopominasz, muszę mieć najpierw w ręku dowód, dowód niewątpliwy, dowód, którego nic nie byłoby w stanie zachwiać.
– Do licha, Rolandzie! – wtrącił Cyrano uszczypliwie – pomiatasz, jak widzę, moją uczciwością. Cóż to znaczy? Czyżbyś sądził, że ci przedstawiam jakiego brata urojonego? W każdym razie, bądź spokojny. Dostarczymy ci ten dowód czy też świadectwo, których się domagasz.
I obracając się do Manuela, dodał:
– Idź i przyprowadź tu Ben Joela. Zaczekamy na ciebie.
Podczas gdy młodzieniec podążał do Domu Cyklopa, Cyrano wtajemniczył hrabiego we wszystkie szczegóły odkrycia.
Roland dowiedział się o zapiskach czynionych w księdze starego Joela, których prawdziwość poświadczyć mógł w potrzebie jego syn, a może i Zilla, i przekonał się wobec tych dowodów, że pozostaje mu tylko – schylić głowę przed zgotowanym mu przez fatalność losem.
Manuel powrócił niebawem, wiodąc ze sobą towarzysza włóczęgi. Na widok Rolanda twarz Ben Joela rozjaśniła się nagle. Doświadczony łotr zaczynał dokładniej rozpatrywać się w położeniu.
Jednocześnie i na twarzy hrabiego odmalowało się uczucie ulgi i prawie zadowolenia. W tym zbóju o twarzy świętoszkowatej, o kocich, ostrożnych ruchach, od pierwszego spojrzenia odgadł człowieka zdolnego do wszelkich ustępstw i pomyślał z uciechą: „Tu uderzyć trzeba, aby zwyciężyć”. Ben Joel, poddany badaniu, powtórzył z uległością wszystko, co mówił dnia poprzedniego. I tak samo jak wówczas odmówił wydania drogocennej księgi. Hrabia nie nacierał nań o to zbytecznie i z pozorną szczerością, wyciągając rękę do Manuela, rzekł:
– Bracie, wszystkie wątpliwości moje rozproszone. Ręczy mi za ciebie Bergerac, mnie zaś głos serca mówi wyraźnie, że jesteś tym, którego od lat piętnastu wyglądam. Chodź do mego domu; przedstawię cię starym sługom naszego ojca, z których niejeden przypomni cię sobie dziecięciem!
„Pięknie powiedziane – pomyślał Cyrano – ale czy szczerze?”
Manuel ujął rękę, którą doń brat wyciągnął, i z uszanowaniem ją ucałował.
– Przypatrz mu się – rzekł Sawiniusz do hrabiego – w obejściu się ma dużo szlachetnego wdzięku. Za tydzień zrobimy z niego wykwintnisia.
„Za tydzień – powtórzył w myśli starszy de Lembrat – przywdzieje na powrót swe łachmany”.
A zwracając się do Ben Joela, rzekł głośno:
– Przyjmij to pierwsze stwierdzenie dobrych między nami stosunków.
I wcisnął do ręki Cygana wszystkie złoto, które miał przy sobie.
Potem,