Stara baśń, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
Myszko zdawał się ledwie uszom wierzyć; śmiałość dziewczyny, nieopatrzność Domana wydawały się niepojętymi. Zamilkł.
– Wywołajcie babę – rzekł po namyśle. – Spytamy jej, czy z niego co będzie, czy przepadł… Mnie on potrzebny i nam wszystkim…
Posłuszny chłopak skinął od progu na Jaruhę, która z udaną powagą, choć widocznie podchmielona, wysunęła się z chaty.
– Słuchaj, stara wiedźmo – rzekł odwracając się ku niej przybyły – będzie on żył?
Jaruha podniosła głowę, pokiwała nią, spuściła, podparła brodę na ręku, myślała długo.
– Kto to może wiedzieć – rzekła – albo to ja tam była, gdy mu krew upływała? Albo ja patrzyła, gdy go zabijali?… Ja swoje robię… Krew zamówiłam, ziela nawarzyłam, płachty położyłam… a może kto ranę przeklina… może urok rzucili?…
Nie można się z niej było dowiedzieć więcej. Myszko stał zafrasowany, gdy w świetlicy usłyszeli wołanie.
– Bywaj tu!
Pobiegli wszyscy, Doman się był, na łokciu spierając, podniósł blady, ale przytomny, i pić prosił. Jaruha mu jakiegoś gotowanego napoju przyniosła, który pochwycił chciwie. Oczyma powiódł po izbie, brata poznał, a obcego zobaczywszy spuścił oczy. Ręką uciskał piersi, jakby mu co zawadzało. Myszko stał nad nim.
– Widzisz – rzekł – z koniam padł… i na mieczyku się przebiłem…
Nie śmiał oczów podnieść.
– Myślałem, że mi koniec przyjdzie… ano, jeszcze żyję…
– A to ja wam krew zamówiłam, proszą miłości waszej – wtrąciła Jaruha. – gdyby nie ja! hę! hę!
– Co wy tam uradzili, Myszku? – spytał, odwracając rozmowę.
– Dziś z tobą o tym nie gadać, kiedy leżeć i lizać się musisz.
– Wyliżę się… – rzekł Doman. – a nie chcę, abyście mnie zapominali, jeśli co do roboty macie… Nie ja, to bracia pójdą i ludzie… Byłem chodzić mógł, nie zaśpię doma… Człek najprędzej wydobrzeje, gdy na konia siądzie…
– Nieprędko wam o koniu myśleć – przerwała Jaruha – krew by się znowu puściła, a jakby mnie nie było do zamówienia…
Nikt baby nie słuchał i umilkła. Duży nawet na drzwi jej wskazał. Wiedźma pokręciwszy się około ognia wyszła, mrucząc.
– Źle z nami – rzekł Myszko – źle z nami, Domanie. Na wiecuśmy nie obradzili nic, a teraz gorzej się jeszcze kroi. Chwostek sobie zebrał dużą drużynę, nawet między naszymi… Bodaj11 po Niemców posłał i Pomorców, aby mu w pomoc przybywali; chce nas wszech zawojować i obrócić w niewolniki… Radźmy sobie…
– Pierwsza rzecz – rzekł Doman – tych się zbyć, co jemu służą, a z nami iść nie chcą, bez tego nic…
– Pewnie – odparł Myszko. – Z tymi, co jawnie z nim trzymają, rzecz łatwa… ale kto wie, ilu z nim potajemnie?.. Starego Wisza nie stało.
Na wspomnienie starego Wisza głowę spuścił Doman i zamilkł.
– Trzeba nam dalej prowadzić mirową12 sprawę… Nikt nie chce stanąć na czele gromady, aby mu się to nie stało, co Wiszowi… Jechałem do was na radę… a wy….
– E! e! co będę kłamał – żywo zawołał, jakby z trochą gorączki Doman.
Odsłonił piersi, odrzucił płachtę i śmiejąc się dziwnie pokazał siną, ledwie przysychającą ranę, która miała kształt miecza, jakim była zadana.
– Patrz, Myszko – dodał – dziewka mi ją zadała! dziewka! Wiszowa dziewczyna. Wyrwała mi się z rąk jak śliski węgorz… Srom i wstyd! Przed ludźmi nie pokazać oczu chyba, póki jej nie będę miał… Nie utai się to… własna czeladź mnie zdradzi… baby się ze mnie urągać będą… Prawda, brata raniłem, gdym ją chwytał, ale od dziewki dostać ranę…
Padł na pościel.
– Weźmiesz ją i pomścisz się – zawołał Myszko. – Chciałeś ją mieć za żonę… Uczynisz niewolnicą lub – zabijesz… nie truj się tym i bądź spokojny…
– Bylem siły miał trochę, doma nie zostanę… pali mnie łoże i srom…
– Słuchajże, Doman, wy z kim ? – przerwał Myszko.
– Z wami… – odparł krótko ranny i wskazał na brata. – on, ja, moi ludzie, czeladź. My, stare kmiecie, jesteśmy do swobody nawykłe, do ostatniej kropli krwi miru bronić będziemy. Kneź mir łamie, niech głowę da!
– Niech da głowę! – zawołał Myszko i wstał. – Więcej już słyszeć nie chcę i nie potrzebuję… Na tym dosyć…
Duży przyniósł mu miodu w kubku, gość z pośpiechem do ust go zbliżył i napił się, biorąc rękę Domana.
– Za rychłe wyzdrowienie twoje… Słowo?
– Słowo kmiece… i klątwa13… ja z wami… a umrę ja, z wami bracia, do ostatniego…
I legł na pościel. Myszko wyszedł i na konia siadł.
Na powrót weszła Jaruha zbliżając się do łoża chorego; spojrzała na piersi, z której płachty zrzucone leżały na ziemi i załamała ręce. Poczęła je podnosić, mrucząc.
– A zdrowym byś być chciał, miłościwy panie – poczęła. – Baba was wyratowała i słuchać jej nie chcecie!…
Nie opierał się chory, gdy mu znów owe mokre zioła i bliznę na piersi przyłożyła. Znużony, choć małym wzruszeniem, Doman się zdrzemnął zaraz. We dworze milczenie było znowu.
Nadchodził wieczór, gdy Duży, stojąc we wrotach, zobaczył jezdnych z lasu wychylających się na pole.
Było ich czterech. Jeden przodem jechał wprost na dwór. Już z dala poznał chłopak Bumira, kmiecia, który mieszkał ku Gopłu. Bumir stary był już, ale jak żubr silny, kark miał gruby, nogi i ręce ogromne, brzuch spasły. Ciemne włosy, na pół już siwe, bezładnie otaczały mu głowę okrągłą, w której wypukłe oczy żabie i usta szerokie siedziały. Z Bumirem mało co się znali, nie lubił go Doman, po co tu ciągnął, trudno było odgadnąć. Stanął ze swymi u wrót.
Gościnność stara nikogo, miłego czy nie, odpychać nie dozwalała.
Pozdrowili się z Dużym.
– Zabłąkałem się – rzekł Bumir – dacie mi spocząć u siebie. Ludzie się zagnali za jeleniem, który oszczep niósł w sobie. Jakiś zwierz, w którym Licho14 siedziało, poprowadził nas na obłędy15… drugi dzień włóczymy się po lesie…
– Brat mój się okaleczył, leży ranny – odezwał się Duży – ale dom rad wam.
– Ja rany leczyć umiem – zawołał Bumir – pójdę, zobaczę…
– Baba go opatruje…
Bumir sapiąc z konia zlazł i nie pytając do izby ciągnął16.
– Sadło, którym rany zalewam, czeladź ma – odezwał się Bumir. – Zalejemy mu sadłem i do kilku dni znaku nie będzie.
Wchodzili do izby, Doman, jakby poczuł już obcego, ruszył się zaraz. Jaruha, która przy
11
12
13
14
15
16