Oko proroka. Władysław Łoziński
dobywać będzie!
Nigdym ja tego rozumieć nie mógł, dlaczego się ludzie cieszą z cudzej biedy i nieszczęścia, nawet kiedy takiego trafi, co ci nie był wrogiem, a owszem, czasami dobroć tobie świadczył: dlaczego właśnie i drugich za łeb weźmie? A z czegóż tu uciecha? Jakeś ty biedny, a drudzy także zbiednieją, toś ty przez to nie bogatszy, owszem biedniejszy jeszcze, bo ano kto cię wspomoże, kto ci da zarobić, przy kim się zawiesisz? To właśnie tak, jak gdyby cieszył się ślepiec, że owo inni, co koło niego byli, także cale poślepli – a któż go będzie wodził, kto mu da łyżkę do ręki i bodaj wody poda?
Spotkałem nareszcie jedną dobrą duszę, kulawego Matyska, co u nieboszczyka wuja kantora służył, a teraz przy plebanii wisiał, za samą strawę bez przyodziewka. Ciekawy był bardzo chłopiec, ten Matysek, i do wszystkiego sprytny. Na skrzypcach dobrze grywał, przeróżne piosenki śpiewać umiał – i ksiądz pleban zwał go rybałtem, a za księdzem i ludzie, bo po weselach z skrzypcami chodził, po kolędach biegał, miesopustne98 maszkary robić umiał i fraszki wesołe wyprawiał. Nieboszczyk wuj czytać go i pisać po trosze nauczył, ale że biedy nie wystraszysz abecadłem, a Matysek był ubogi sierota, tedy poszturkiwał nim, kto chciał, a kiedy nas wypędzano z wolnictwa, tedy on stracił ostatniego przyjaciela i ostatni ratunek, bom ja go bardzo lubił, a matka zawsze go spomagała, jako mogła.
– A co u was słychać, Matysku? – pytam go.
– A co by słychać miało? – odpowiada – psy słychać, jak szczekają, i ludzi, jak płaczą.
– A tobie jako się dzieje?
– Tak się dzieje, że ani się odzieję, ani się nadzieję, a mam tylko nadzieję, że się raz przecie gdzieś stąd podzieję, bo tu w Podborzu już nikt nie wytrzyma. A wy co robicie teraz z matką, Hanusik?
– Widzisz, Matysku, tyś pierwszy, co tu ze mną po ludzku gadasz, a inni mnie jako powsinogę witali. Taki ja dzisiaj biedny, jako i ty, to nami gardzą.
– Ej, co tam – rzecze Matysek – wszyscyśmy ludzie, tylko ksiądz pleban człowiek! Gardzą, nie gardzą, a ja sobie pan. Bom ja królewicz niebieski, tak jako i ty.
– A pleciesz, Matysku, pleciesz! – mówię ja śmiejąc się.
– Albo nie tak? Jużci, że wierę tak. Ksiądz pleban co niedziela obiecuje mi z ambony królestwo niebieskie po śmierci, a to nim to królestwo posiądę, tom ja za życia jest królewicz.
– Żart żartem, ale go już dosyć, Matysku – mówię na to – powiedzże mi bez żartów, co u was słychać?
– „Im dalej, tym gorzej – mówiła baba, jak leciała z dachu”. Co by słychać?! Bieda i zniszczenie ludzkie. Podstarości ludziom coraz cięższy, że już jeden i drugi przemyśliwa, jak grunt porzucić i gdzieś na dalekie Podole wykoczować, a hajduk Kajdasz w waszej chacie siedzi, na ławie przed wrotami w słońcu się wygrzewa jak wieprz, jeno czarnym łbem potrząsa i długie wąsiska kręci, słoninę wędzoną je i piwo łyka, a brzuch mu rośnie i rośnie, że jedno daj Boże, aby się wrychle rozpękł. Teraz nowe zniszczenie wymyślili, pędzą ludzi do lasu, budy robią, będą popioły palić.
– A co to są budy i na co popioły palić będą? – pytam Matyska.
– Tom i ja przedtem nie wiedział, co to za rzecz, dopiero teraz pierwszy raz widzę. Przyjechali kupcy ze Lwowa, same Niemcy, starszy między nimi Hayder się zowie, zakupili u pana starosty Koniecpolskiego wolność na budy w lesie. Będą rąbać drzewa, kopać piece, układać stosami, a potem palić popioły, ługować i robić z tego potaż99, a ten potaż powiozą na spław na Jarosław do Sanu, a Sanem do Wisły, a Wisłą, hen, daleko, do samego Gdańska. Już zaczęli w kilkanaście siekier; Kajdasz z harapem plecionym chodzi, trzaska nim i wrzeszczy, ubogi ludek do lasu pędzi.
– A w którymże to miejscu?
– Widzisz tam – pokazał palcem Matysek, prowadzać mnie na pagórek.
– Masz tobie – pomyślałem w duchu, bo Matysek właśnie w tę stronę pokazywał, kędy my z Semenem przebierali się nocą do polanki – a nuż i tam trafią!
Ale nie pokazywałem tego przed Matyskiem, jeno mówię dalej:
– Mój Matysku, mam ja do ciebie prośbę; wiem, żeś ty dobra dusza i zawsześ nam był życzliwy. Trafić się może, że tu o mnie albo o matkę pytać się będą; może o ojcu jaka wieść przyjdzie, może i sam ojciec jeszcze wróci – kto wie. Bóg miłosierny i dziwnie się zdarza na świecie; może też ze Lwowa do Ormian przyjdzie jakie pisanie, może od Kozaka Semena ktoś mnie szukać będzie, bo ja mam jeszcze jego kobzę u siebie – tedy abyś o tym wiedział i wszystkim mówił, że matka moja jest w Strzałkowicach u tkacza Sebastiana, a ja będę w Soli, przy żupie na robocie. Może i pan Serebkiewicz, co ojcu tę niegodziwą furmankę naraił, przekazywać co będzie, a może i z zamku co przyjdzie…
– A może i Król Jegomość dopytywać się o ciebie będzie – rzecze, żartując znowu Matysek – a co jemu powiedzieć?
– Może i sam Król Jegomość – odpowiem, obracając żart w prawdę – co wiedzieć? Bo przecież obiecał ojcu dać konfirmację na sołtystwo. Boże mój, Boże, a nużby królewski dekret przyszedł!
– A ma ten dekret nogi? – pyta Matysek. – Bo jak nie ma, to sam nie przyjdzie.
– Matysku – rzekę, już zły – takiś wykrętniczek, że gadać szkoda do ciebie. Ja do ostatniej nędzy przyszedł, serce mi się pada od żałości, a ty sobie jeno śmieszki stroisz!
– „Czart swoje, a baba swoje”, jak mówią Rusini – odpowiada Matysek – ale masz wiedzieć, że ja tak nie z swawoli tylko mówię. Widzisz, bo ja się na tym nie znam, ale podsłuchałem, jak ksiądz pleban i pan chorąży o konfirmacjach mówili. Albo ty wiesz, czy król dał dekret, czy nie dał? A może dał, to i tak tobie z tego piskorz, skoro o nim nie wiesz. Po konfirmację albo trzeba iść do kancelarii królewskiej, albo trzeba wiedzieć, kędy ją wysłano, na czyje ręce. Król do was przez osobne posły dekretu nie wyprawi; albo dekret czeka w Krakowie na was, a wtedy nic sobie z tego nie robi, że ty na niego czekasz w Podborzu, albo już wysłany jest z Krakowa, a wtedy poszedł na zamek samborski a z zamku dopiero do Podborza pójść by mu potrzeba, aby się wam dostał!
– To się nam nigdy nie dostanie! – wołam ja teraz, bo Matysek słowami swoimi jakby mi świeczkę zapalił w ciemności.
– „Mądrej głowie dość dwie słowie, a obuchem w łeb!” – — rzecze Matysek.
– Jeżeli dekret przyszedł na zamek, to z zamku tylko przez ręce podstarościego albo Kajdasza mógł był przyjść do nas! Jakżeby oni go nie ukryli!
– Król z dekretem, a Kajdasz z muszkietem! – mówi na to Matysek. – A teraz zostań zdrów, Hanusik! Na plebanii pewnie już pochrypli od wołania: – „Matys! Matys! a gdzieżeś to, psianogo!” Ani mnie to minie, że wezmę po uszach! Jak co zobaczę, jak co usłyszę, aby co ważnego a dobrego, to choćby do Soli posztykulam do ciebie, chociem chromy, boście wy dla mnie zawsze dobrzy byli, i ty, i Markowa! Hej, hej, żebyście to wy na sołtystwo wrócili! A tobym ja rad zagrał Kajdaszowi na waletę ot, na tę nutę:
Żegnaj cię pies, żegnaj cię pies, Cyganku!
Witaj cię bies, witaj cię bies, Cyganku!
I Matysek odszedł śpiewający. Jak mnie zostawił, tak długą chwilę stałem na miejscu, rozmyślając nad tym, co mi powiedział. Co teraz robić? A nuż dekret królewski dla ojca już był
98
99