Lalka, tom drugi. Болеслав Прус
parasolki.
W tej chwili Wokulski wyskoczył. Jednocześnie konie lejcowe197 skręciły na środek drogi, dyszlowe198 poszły za nimi i brek silnie pochylił się na lewo. Wokulski podparł go, konie, ściągnięte przez stangreta, stanęły.
– Czy nie mówiłam, że ten potwór wywróci nas! – zawołała wdowa. – Cóż to znowu, panie Starski?…
Wokulski spojrzał na brek i w ciągu jednej chwili zobaczył taką scenę: panna Felicja pokładała się ze śmiechu, Starski upadł twarzą na kolana pięknej wdówki, baron tarmosił za kark stangreta, a jego narzeczona, blada z trwogi, jedną ręką chwyciła za pręt kozła, drugą wpiła w ramię Starskiego.
Mgnienie oka – brek wyprostował się i wszystko wróciło do porządku. Tylko panna Felicja zanosiła się od śmiechu.
– Nie rozumiem, Felu, jak można śmiać się w takiej chwili – odezwała się narzeczona.
– Dlaczego nie mam się śmiać?… Cóż mogło stać się złego?… Przecież jedzie z nami pan Wokulski… – mówiła panienka. Spostrzegła się jednak i zarumieniona bardziej niż kiedykolwiek, naprzód ukryła twarz w dłonie, a potem spojrzała na Wokulskiego w sposób, który miał oznaczać, że jest bardzo obrażona.
– Co do mnie, gotów jestem zaabonować199 kilka podobnych wypadków – odezwał się Starski, wymownie patrząc na wdówkę.
– Pod warunkiem, że ja będę zabezpieczona od dowodów pańskiej tkliwości. Felu, usiądź na moim miejscu – odpowiedziała wdowa marszcząc się i siadając naprzeciw Wokulskiego.
– Cóż znowu, sama pani dziś powiedziała, że wdowom wszystko wolno.
– Ale wdowy nie na wszystko pozwalają. Nie, panie Starski, pan musi oduczyć się swoich japońskich zwyczajów.
– To są zwyczaje wszechświatowe – odparł Starski.
– W każdym razie nie z tej połowy świata, do której ja przywykłam – odcięła wdówka krzywiąc się i patrząc na drogę.
W breku zrobiło się cicho. Baron z zadowoleniem poruszał szpakowatymi wąsikami, a jego narzeczona posmutniała jeszcze bardziej. Panna Felicja, zająwszy miejsce wdówki obok Wokulskiego, odwróciła się do swego sąsiada prawie tyłem, od czasu do czasu rzucając mu przez ramię pogardliwe i melancholijne spojrzenia. Ale za co? tego nie wiedział.
– Pan dobrze jeździ konno? – zapytała Wokulskiego pani Wąsowska.
– Z czego pani wnosi?
– Ach, Boże! zaraz z czego? Pierwej niech pan odpowie na moje pytanie.
– Nieszczególnie, ale jeżdżę.
– Właśnie że musi pan dobrze jeździć, gdyż od razu zgadł pan, co zrobią konie w rękach takiego mistrza jak pan Julian. Będziemy jeździli razem… Panie Ochocki, od dzisiejszego dnia daję panu urlop ze spacerów.
– Bardzo się z tego cieszę – odparł Ochocki.
– A, ładnie w taki sposób odpowiadać damom! – zawołała panna Felcia.
– Wolę odpowiadać aniżeli odbywać z nimi spacery. Kiedyśmy ostatni raz jeździli z panią Wąsowską, w ciągu dwu godzin sześć razy zsiadałem z konia, a pięciu minut nie miałem spokojności. Niech teraz pan Wokulski spróbuje.
– Felu, powiedz temu człowiekowi, że z nim nie rozmawiam – odezwała się wdówka wskazując na Ochockiego.
– Człowieku, człowieku!… – zawołała Felcia. – Ta pani z wami nie rozmawia… Ta pani mówi, że jesteście ordynarni.
– A co, już zatęskniła pani do towarzystwa ludzi z dobrymi manierami – odezwał się Starski. – Niech pani spróbuje, może dam się przeprosić.
– Dawno pan wyjechał z Paryża? – zapytała wdówka Wokulskiego.
– Jutro będzie tydzień.
– A ja już nie widziałam go cztery miesiące. Kochane miasto…
– Zasławek!200… – krzyknął Ochocki i zamachnął batem do ogromnego wystrzału, który mu się jednak nie udał, ponieważ bicz niezbyt szczęśliwie rzucony w tył, zaplątał się między parasolki dam i kapelusze panów.
– Nie, moi państwo – zawołała wdówka – jeżeli chcecie mnie miewać na przejażdżkach, to wiążcie tego człowieka. On jest po prostu niebezpieczny…
Na breku znowu wszczął się hałas, ponieważ Ochocki miał swoje stronnictwo w osobie panny Felicji, która utrzymywała, że jak na początkującego, dobrze powozi i że najwytrawniejszym furmanom zdarzają się wypadki.
– Moja Felciu – odparła wdówka – jesteś w tym wieku, że u ciebie każdy będzie dobrym furmanem, kto ma ładne oczy.
– Dopiero dziś będę miał dobry apetyt… – mówił baron do swej narzeczonej, lecz spostrzegłszy, że mówi za głośno, począł znowu szeptać.
Znajdowali się już na terytorium należącym do prezesowej i właśnie Wokulski przypatrywał się rezydencji. Na dość wysokim, choć łagodnym wzgórzu wznosił się piętrowy pałac z dwoma parterowymi skrzydłami. Za nim zieleniły się stare drzewa parku, przed nim rozścielała się jakby wielka łąka, poprzecinana ścieżkami, tu i owdzie ozdobiona klombem, posągiem albo altanką. U stóp wzgórza połyskiwała obszerna płachta wody, oczywiście sadzawka, na której kołysały się łódki i łabędzie.
Na tle zieloności pałac jasnożółtej barwy z białymi słupami wyglądał okazale i wesoło. Na prawo i na lewo od niego widać było między drzewami murowane budynki gospodarskie.
Przy odgłosie wystrzałów z bata, które tym razem udawały się Ochockiemu, brek po marmurowym moście zajechał przed pałac zawadziwszy tylko jednym kołem o trawnik. Podróżni wysiedli, Ochocki jednak nie oddał lejców, lecz jeszcze odprowadził ekwipaż do stajni.
– A niech pan pamięta, że o pierwszej śniadanie! – zawołała panna Felicja.
Do barona zbliżył się stary służący w czarnym surducie.
– Jaśnie pani – rzekł – jest teraz w spiżarni. Może panowie pozwolą do siebie.
I zaprowadziwszy ich do prawej oficyny wskazał Wokulskiemu obszerny pokój, którego otwarte okna wychodziły do parku. Po chwili wbiegł chłopiec w liberyjnej kurtce, przyniósł wody i zajął się rozpakowaniem walizy.
Wokulski wyjrzał oknem. Przed nim rozciągał się trawnik ozdobiony kępami starych świerków, modrzewi, lip, poza którymi daleko było widać lesiste wzgórza. Tuż przy oknie stał krzak bzu, a w nim gniazdo, do którego zlatywały się wróble. Ciepły wiatr wrześniowy co chwilę wpadał do pokoju siejąc w nim niepochwytne wonie.
Gość patrzył na obłoki, jakby dotykające wierzchołków drzew, na snopy światła, które przepływały między ciemnymi gałęźmi świerków, i było mu dobrze. Nie myślał o pannie Izabeli. Jej wizerunek, palący mu duszę, rozwiał się wobec prostych powabów natury; chore serce umilkło i pierwszy raz od dawna zaległy w nim ukojenie i cisza.
Przypomniawszy jednak sobie, że jest tu z wizytą, szybko począł się ubierać. Ledwie skończył, delikatnie zapukano do drzwi i wszedł stary służący.
– Jaśnie pani prosi do stołu.
Wokulski udał się za nim… Minął korytarz i po chwili znalazł się w obszernym pokoju jadalnym, którego ściany do połowy były przysłonięte taflami z ciemnego drzewa. Panna Felicja rozmawiała w oknie z Ochockim, przy stole zaś między panią Wąsowską
197
198
199
200