Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
– Tu westchnął pobożnie na jej intencję, i żal go jeszcze większy dusił, bo przypominał, jak to bywało…
Przyszedł z roboty, spracowany – to i jeść tłusto dała, i często gęsto kiełbasy podtykała kryjomo przed dzieciskami… A jak się wszystko darzyło!… i cielaki, i gąski, i prosiaki… że co jarmarek było z czym jeździć do miasta, i grosz był zawsze gotowy, na zakład z samego przychówku… A już co kapusty z grochem, to już jensza zgoła tak nie potrafi…
A teraz co?…
Antek ino na swoją stronę ciągnie, kowal też wypatruje, aby co chycić, a Józka? Skrzat głupi, któremu plewy jeszcze we łbie, co i nie dziwota, bo dzieusze mało co na dziesiąty rok idzie… Hanka kiej ta ćma łazi, a choruje jeno, i tyle zrobi, co ten pies zapłacze…
Toć i marnieje wszystko… granule trza było dorznąć… we żniwa wieprzak zdechł… wrony gąski tak przebrały, że z połowa ostała!… Tyle marnacji, tyle upadku!… Przez sito wszyćko leci, przez sito…
– Ale nie dam! – wykrzyknął prawie głośno – póki rucham tymi kulasami, to ani jednej morgi nie odpiszę i do waju36 na wycug37 nie pójdę…
Ino Grzela z wojska do dom powróci, to niechta se Antek na żoniną gospodarkę wróci… nie dam…
– Niech będzie pochwalony! – zabrzmiał jakiś głos.
– Na wieki!… – odrzucił machinalnie i skręcił z drogi w szerokie i długie opłotki, bo wójtowa osada leżała trochę w głębi.
W oknach się świeciło i pieski ujadać poczęły.
Wszedł prosto do świetlicy.
– Wójt doma? – zapytał tłustej kobiety, klęczącej przy kołysce i karmiącej dziecko.
– Zarno wrócą, pojechał po ziemniaki. Siadajcie, Macieju, a dyć i ci też czekają na niego – wskazała ruchem brody na dziada siedzącego przy kominie; był to ten stary ślepiec, wodzony przez psa; czerwonawe światło szczap ostro opływało jego ogromną, wygoloną twarz, łysą czaszkę i szeroko otwarte oczy, zasnute bielmem, nieruchomo tkwiące pod siwymi, krzaczastymi brwiami…
– Skąd to Pan Bóg prowadzi? – zapytał Boryna, siadając po drugiej stronie ognia.
– Ze świata, a skądże by, gospodarzu? – odpowiadał wolno rozlazłym, jęczącym, iście proszalnym głosem i nadstawiał pilnie uszów, a wyciągnął tabakierkę.
– Zażyjcie, gospodarzu.
Maciej zażył rzetelnie i kichnął raz po raz trzy razy, aż mu łzy w oczach stanęły.
– Tęga jucha! – i rękawem tarł załzawione oczy.
– Niech wam będzie na zdrowie. Peterburka, dobrze ano robi na oczy.
– Wstąpcie jutro do mnie, krowem dorznął, to się tam jaka sztuczka la was znajść znajdzie.
– Bóg zapłać… Boryna, widzi mi się, co?… —
– A juści, żeście to rozeznali?… no, no.
– Po głosie ino, po gadaniu.
– Cóż ta we świecie słychać? Wędrujecie cięgiem?
– Moiściewy, a cóż by! – A to źle, a to i dobrze, a to i różnie, jak we świecie. A wszyscy piszczą, a narzekają, jak przyjdzie dziadowi co dać abo i drugiemu, ale na gorzałę mają.
– Prawdę rzekliście, bo ano tak i jest.
– Ho, ho! tyle roków się człek telepie po tej świętej ziemi, to się i wie różnie.
– A gdzieście to podzieli tego znajdę, co was prowadzał łoni? – zapytała wójtowa.
– Poszedł se ścierwa, poszedł, wyłuskał on mi dobrze torbeczki… Miałem coś grosza od ludzi ochfiarnych, com go niósł na wotywy do Częstochowskiej Panienki, to mi jucha podebrał i poszedł we świat! Cichoj, Burek! bo to pewnikiem wójt! – pociągnął sznurkiem i pies warczeć przestał.
Zgadł, bo wójt wszedł, bat rzucił w kąt i od progu wołał:
– Żono, jeść, bom głodny kiej wilk – jak się macie, Macieju; a wy czego, dziadu?…
– Ja do was, Pietrze, wedle tej mojej sprawy, co ma być jutro.
– Ja zaś se poczekam, panie wójcie. Każecie w sieniach – dobrze i tam będzie, a ostawicie przy ogniu, że to stary jestem, ostanę, a dacie tę miseczkę ziemniaków abo i chleba skibkę, to pacierz za was zmówię jeden abo i drugi… jakbyście dali gotowy grosz abo i dziesiątkę…
– Siedźcie se, dostaniecie i kolację, a chcecie, to zanocujcie…
I wójt siadł do miski, okrytej parą świeżo utłuczonych ziemniaków i polanych obficie skwarkami, w drugiej donicy stało zsiadłe mleko.
– Siadajcie, Macieju, z nami, zjecie, co jest – zapraszała wójtowa, kładąc trzecią łyżkę.
– Bóg zapłać. Przyjechałem z boru, tom se już dobrze podjadł…
– Bierzcie się ano za łyżkę, nie zaszkodzi wam, teraz już wieczory długie…
– Długi pacierz i duża miska, jeszcze bez to niktoj nie pomarł – rzucił dziad.
Boryna wzdragał się, ale w końcu, że słonina mocno raziła mu nozdrza, przysiadł się do ławki i pojadał z wolna, delikatnie, jak obyczaj kazał.
A wójtowa raz wraz wstawała i dokładała kartofli, to mleka przylewała.
Dziadowski pies się kręcił i skamlał zdziebko do jadła.
– Cichoj, Burek, gospodarze ano jedzą… i ty dostaniesz, nie bój się… – uspokajał go dziad i wciągał nozdrzami smakowitą woń, a przygrzewał ręce przy ogniu.
– To Jewka was podobno zaskarżyła – zaczął wójt, podjadłszy nieco.
– A ona ci! Żem to jej zasług nie wypłacił! Zapłaciłem, jak Bóg w niebie, i jeszczem ponadto z dobrego serca księdzu za chrzciny dał worek owsa…
– Ona powieda, że ten dzieciak to…
– W imię Ojca i Syna! Wściekła się czy co?
– Ho, ho, stary z was, a jeszcze majster! – Wójtowie poczęli się śmiać.
– Staremu prędzej się przytrafi, bo praktyk ci jest i znający! – szeptał dziad.
– Cygani jak ten pies, anim ją tknął. Jeszcze by, taki tłumok… taka pode płotem zdychała, a skamlała, coby ją za samą warzę a kąt do spania wziąć, bo na zimę szło. Nie chciałem, ale nieboszka pedo38: „Weźmiem, przyda sie w domu, co mamy przynajmować? będzie swoja pod ręką…” Nie chciałem ja, jako że zimą roboty nijakiej, a jedna gęba więcej do miski. Ale nieboszka pedo: „Nie turbuj się, umie pono wełniaki i płótno tkać, zasadzę ją i niechta se ścibie, zawżdy coś uścibie.” No i ostała, odpasła się ino i zarno się postarała o przychówek39… A kto w spółce, to już różnie gadali…
– Ona skarży na was.
– Zakatrupię ścierwę, cygana pieskiego!
– Ale do sądu trza wam iść.
– Pójdę. Bóg zapłać, żeście mi powiedzieli, bo wiedziałem ino, że o zasługi – ale zapłaciłem, na co świadków mam! A pyskacz zapowietrzony, a dziadówka! Loboga, tyle umartwienia, że jaż chyba udzierżyć nie udzierżę – a to mi i krowa padła, że dorznąć musiałem, roboty nie pokończone, a tu człowiek sam kiej ten
36
37
38
39