Potop, tom drugi. Генрик Сенкевич
zuchwalstwem miarę wszelką i graniczące prawie z szaleństwem, które jednak udawały się i uchodziły płazem. Odbył z Kmicicem wszystkie „podchody” pod Chowańskiego6, brał udział we wszystkich zabijatykach, napadach, zajazdach, porwaniach i doszedł do przekonania, że młody pan wszystko może, wszystko potrafi, z każdej toni się wyratuje i każdego, kogo zechce, pogrąży. Kmicic tedy był dla niego uosobieniem największej potęgi i szczęścia – a owóż widocznie teraz trafił swój na swego – nie! widocznie pan Kmicic trafił na lepszego od siebie… Jak to? Jeden mąż, który był już w ręku Kmicica, porwany, bezbronny, zdołał wydostać się z jego rąk i mało tego: obalić samego Kmicica, pogromić jego żołnierzy i przerazić ich tak, że zbiegli, bojąc się jego powrotu? Był to dziw nad dziwy i Soroka głowę tracił myśląc o tym – wszystkiego się bowiem na tym świecie spodziewał, tylko nie tego, by znalazł się ktoś taki, kto by po panu Kmicicu przejechał.
– Zali7 skończyło się już nasze szczęście? – mruczał do siebie, rozglądając się ze zdumieniem dokoła.
Więc choć dawniej, bywało, szedł z zamkniętymi oczyma za panem Kmicicem na kwatery Chowańskiego, otoczone ośmdziesięciotysięczną armią, teraz, na wspomnienie tego długowłosego księcia z panieńskimi oczyma i różową twarzą, ogarniał go zabobonny przestrach. I sam nie wiedział, co czynić. Przerażała go myśl, że jutro lub pojutrze trzeba będzie zjechać na bite trakty, na których może ich spotkać sam straszliwy książę lub jego pogoń. Dlatego to właśnie zjechał z drogi w głębokie lasy – a obecnie pragnął zostać w onej leśnej chacie, póki by się nie zmyliły i nie znużyły pogonie.
Lecz że i to schronisko, z innych powodów, nie wydawało mu się bezpiecznym, chciał wiedzieć, czego się trzymać, i w tym celu kazał żołnierzom strażować przy drzwiach i oknach chaty, a sam rzekł do smolarza:
– Weź, chłopie, latarnię i chodź ze mną.
– Chyba łuczywem wielmożnemu panu zaświecę, bo nie masz latarni.
– To świeć łuczywem; spalisz szopę i konie, wszystko mi jedno!
Na takie dictum8, latarnia znalazła się zaraz w komorze, Soroka kazał chłopu iść naprzód, sam zaś szedł za nim z pistoletem w garści.
– Kto tu mieszka w tej chacie? – pytał po drodze.
– Panowie mieszkają.
– Jak ich zowią?
– Tego mi nie wolno powiedzieć.
– Widzi mi się, chłopie, że weźmiesz w łeb!
– Mój jegomość – odpowiedział smolarz – jeślibym zełgał jakie przezwisko, to też musiałbyś się jegomość kontentować.
– Prawda jest! A siła tych panów?
– Jest stary pan i dwóch paniczów, i dwóch czeladzi.
– Jakże to, szlachta?
– Pewnie, że szlachta.
– I tu mieszkają?
– Czasem tu, a czasem Bóg wie gdzie!
– A te konie skąd?
– Panowie naprowadzają, a skąd, Bóg wie!
– Rzeknij prawdę: nie rozbijają twoi panowie na gościńcu?
– Czy ja, mój jegomość, wiem? Widzi mi się, że konie biorą, a komu, to nie moja głowa.
– A co z końmi robią?
– Czasem wezmą sztuk dziesięć, dwanaście, ile jest, i popędzą – a dokąd, to też nie wiem.
Tak rozmawiając, doszli do szopy, z której słychać było parskanie koni, i weszli do środka.
– Świeć! – rzekł Soroka.
Chłop podjął latarnię w górę i począł oświecać konie stojące szeregiem przy ścianie. Soroka opatrywał jednego po drugim okiem znawcy i głową kręcił, językiem mlaskał i mruczał:
– Nieboszczyk pan Zend rad by był… Są polskie, moskiewskie… a ten wałach niemiec… i ona9 klacz także… Zacne konie. A co im dajecie?
– Żeby nie zełgać, mój jegomość, tom tu dwie polanki owsem obsiał jeszcze z wiosny.
– To twoi panowie od wiosny konie sprowadzają?
– Nie, ale mi czeladnika z rozkazem przysłali.
– Toś ty ich?
– Ja byłem ich, nim na wojnę poszli.
– Na jaką wojnę?
– Czy ja wiem, mój jegomość. Poszli daleko, jeszcze zeszłego roku, a wrócili latem.
– A czyj teraz jesteś?
– To królewskie lasy.
– Kto cię tu osadził na smolarni?
– Borowy królewski, panów krewny, który z nimi też konie prowadzał, ale jak raz z nimi pojechał, tak i więcej nie wrócił.
– A goście jacy tu u panów nie bywali?
– Tu nikt nie trafi, bo bagna naokoło i tylko jedno przejście; dziwno mi to, mój jegomość, żeście trafili, bo kto nie trafi, tego i bagno wciągnie.
Soroka chciał zrazu odpowiedzieć, że i te lasy, i to przejście zna dobrze, ale po chwili namysłu postanowił lepiej zamilczeć, a natomiast spytał:
– A duże to bory?
Chłop nie zrozumiał pytania.
– Jak to?
– Daleko idą?
– Oj! kto je tam przeszedł: jedne się kończą, drugie zaczynają, a Bóg tam wie, gdzie ich nie ma. Ja tam nie był.
– Dobrze! – rzekł Soroka.
To rzekłszy, kazał chłopu wrócić i sam zawrócił do chaty.
Po drodze rozmyślał, co mu czynić przystoi, i wahał się. Z jednej strony przychodziła mu ochota, korzystając z nieobecności mieszkańców chaty, brać konie jak swoje i z rabunkiem umykać. Łup był cenny i konie bardzo przypadły do serca staremu żołnierzowi, ale po chwili zwalczył pokusę. Wziąć łatwo, jeno co dalej czynić? Bagna naokoło, jedno wyjście – jak do niego trafić? Przypadek raz posłużył, ale może nie posłużyć drugi raz. Iść śladem kopyt na nic, boć pewnie mieszkańcy mieli tyle rozumu, że poczynili umyślnie śladowe drogi fałszywe i zdradne, wiodące wprost do topieli. Soroka znał dobrze proceder ludzi, którzy konie kradną lub łupem biorą.
Myślał więc i rozważał, nagle uderzył się pięścią w głowę:
– Kiep ze mnie! – mruknął – toż wezmę chłopa na postronek i każę się wyprowadzić na gościniec.
Nagle wstrząsnął się, wymówiwszy ostatni wyraz.
– Na gościniec? A tam ten książę i pogoń…
„Piętnaście koni trzeba stracić! – rzekł sobie w duchu stary wyga z takim żalem, jakby te konie od małego wyhodował. – Nie może być inaczej, tylko skończyło się nasze szczęście. Trzeba siedzieć w chacie, póki pan Kmicic nie wyzdrowieje, siedzieć z wolą mieszkańców albo bez woli, a co potem będzie, to już pułkownika głowa.”
Tak rozmyślając, wrócił do chaty. Czujni żołnierze stali przy drzwiach i choć widzieli z dala latarkę migocącą w ciemności, tęż samą, z którą Soroka i smolarz wyszli, przecie kazali im się opowiedzieć, kto są, zanim puścili ich do chaty. Soroka dał ordynans
6
7
8
9