Głodne kamienie. Rabindranath Tagore
doń i załatwię się prędko.
– Ale nie mów mu, że wyjeżdżasz!
– Dobrze, nie wspomnę o tym. Tylko długo pozostać nie mogę u niego. Jutro jest annapraszan mojej siostry i dzisiaj jechać muszę!
– Proszę cię, droga Mani, usłuchaj mnie bodaj raz jeden! Posiedź przez chwilę spokojnie, opanuj się. Niech nie spostrzeże, że ci tak pilno!
– To trudno! Pociąg nie zaczeka, ani statek. Anath przyjdzie tu za dziesięć minut najdalej. Tak tylko długo mogę z nim mówić.
– Nie, to na nic! W tym nastroju nie możesz się mu pokazywać. Nie wpuszczę cię wcale. O, ty marna istoto, człowiek, którego tak dręczysz, niedługo opuści ten świat! Ale zapowiadam ci… popamiętasz dzień dzisiejszy na całe życie! Przekonasz się niezadługo, że istnieje sprawiedliwość boska!
– Maszi, czemu mi złorzeczysz?
– O, biedny mój bracie! Czemuż nie zmarłeś wcześniej? Grzech ten nie ma końca, a nie jestem w możności zapobiec mu!
Maszi wahała się przez chwilę, potem wróciła do pokoju chorego w nadziei, że zasnął tymczasem. Ale poruszył się na łóżku, gdy weszła. Maszi wykrzyknęła od samego proga:
– Wyobraź sobie, co Mani uczyniła!
– Co się stało? Czy nie przyjdzie? Czemu byłaś tam tak długo, Maszi?
– Zastałam Mani płaczącą gorzko, albowiem przypaliła śmietankę przeznaczoną do twojej zupy. Pocieszałam ją, jak mogłam, przekonując, że jest jeszcze więcej śmietanki na świecie. Ale myśl, że mogła być tak nieuważna i zepsuć śmietankę przeznaczoną dla ciebie, doprowadziła ją do rozpaczy. Z wielkim trudem zdołałam ją uspokoić nieco i położyłam do łóżka. Dlatego nie przyszła. Pozwól, niech zapomni we śnie o strapieniu.
Jakkolwiek przykro było Dżatinowi, że Mani nie przyszła, uczuł niejaką ulgę. Obawiał się po trochu w głębi duszy, że rzeczywista Mani zmąci ten obraz, jaki sobie wytworzył o niej. Ale myśl, że Mani uczuła się nieszczęśliwa przez to, iż spaliła jego śmietankę, napełniła mu serce niezmierną radością.
– Maszi!
– Co, mój drogi?
– Jestem pewny, że się zbliża mój zgon. Ale nie smuci mnie to. I ty nie martw się także!
– Nie będę się martwiła. Wiem, że nie tylko życie jest dobrem, ale także śmierć.
– Wierzaj mi, Maszi, śmierć to rzecz słodka.
Dżatin leżał spokojnie wpatrzony w nocne niebo. Wydawało mu się, że śmierć w postaci Mani zbliża się doń. Była młoda wiekuistą krasą, gwiazdy były to kwiaty rozrzucone po jej ciemnych włosach błogosławiącą dłonią wielkiej matki świata. Wydawało mu się, że oto po raz pierwszy widzi ją pod ślubnym muślinem. Niezmiernie rozrzewniło go miłosne spojrzenie jej oczu. Mani narzeczona, Mani młoda dziewczyna stała się uosobieniem bóstwa królującego na ołtarzu gwiazd, gdzie łączą się w jeden dwa strumienie: życia i śmierci. Dżatin złożył do modlitwy ręce i szeptał: „Nareszcie uniosła się zasłona, rozdarta została opona ciemności! Najdroższa! O, jakże często dręczyłaś moje serce! Teraz nie opuścisz mnie już!”.
IV
– Czuję bóle, droga Maszi, ale nie myśl, że cierpię. Wydaje mi się, jakoby te bóle odłączały mnie powoli od życia. Dotąd wlokły się za nim jak obładowane czółno ciągnione za statkiem na linie. Teraz lina zerwana i oto prąd wody pędzi je w przepaść wraz z wszystkim, co mi tak ciążyło. Widzę je jeszcze, ale nie mają już ze mną nic wspólnego. Maszi… już przez dwa dni nie widziałem wcale Mani!
– Dżatinie, czekaj, dam ci inną poduszkę.
– Wydaje mi się, moja Maszi, jakby mnie Mani także opuściła i poszła z prądem jak owa łódź pełna ciężarów cierpienia.
– Może byś się napił trochę soku z granatu, mój drogi. Musiało ci całkiem wyschnąć w gardle.
– Spisałem wczoraj testament. Czym ci go pokazał? Doprawdy nie mogę sobie przypomnieć…
– Nie masz potrzeby pokazywać mi go, Dżatinie.
– Gdy matka zmarła, nie posiadałem nic. Tyś mnie żywiła i wychowywała. Dlatego sądzę…
– Głupstwo, mój drogi. Miałam tylko ten dom i trochę pieniędzy. Resztę zarobiłeś sam.
– Ale ten dom…
– Nic nie znaczy! Przybudowałeś doń tyle, że dziś trudno poznać, gdzie był mój dom.
– Jestem pewny, że miłość Mani ku tobie…
– Tak… tak, Dżatinie. Spróbuj teraz trochę zasnąć!
– Jeśli całe swe mienie zapisałem Mani, to w praktyce pozostanie ono twoim, Maszi. Ona wszakże we wszystkim jest ci powolna…
– Czemuż dręczysz się tym wszystkim, mój drogi?
– Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie. Ujrzawszy mój testament nie myśl ni przez chwilę…
– Cóż za przypuszczenie, Dżatinie? Sądzisz więc, że mogłabym ci brać za złe, że dajesz Mani to, co jest twoją własnością? Wszakże nie jestem tak małostkowa!
– Ale ty także…
– Przestań, Dżatinie, bo się pogniewam! Chcesz mnie pocieszyć pieniędzmi?
– Ach, moja Maszi! Jakże chętnie dałbym ci coś, co lepsze o wiele od złota!
– Uczyniłeś to już, i w ogromnej nawet mierze! Wypełniłeś całe moje samotne życie! Było to wielkie szczęście i myślę, że musiałam na nie chyba zasłużyć w poprzednim swoim życiu. Dałeś mi tyle, że teraz, gdy to życie nic mi już dać nie może, nie będę się wcale żaliła. Tak… tak… Zapisz Mani wszystko, dom, pieniądze, powozy i posiadłość rolną… Dla mnie byłoby to zbyt wielkim ciężarem.
– Wiem, że utraciłaś upodobanie w uciechach tego świata. Ale Mani tak młoda…
– O nie! Nie mów tego! Słusznie czynisz, pozostawiając jej majątek, ale co do uciech życia…
– Wszakże ma do nich prawo, Maszi!
– Nie, nie będzie mogła z nich korzystać z powodu brzemienia bólu po twej stracie. Wydadzą jej się marnością, garstką pyłu…
Dżatin umilkł. Nie mógł rozstrzygnąć, czy to prawda, czy nie, i nie wiedział, czy ma żałować, że świat bez niego wyda się Mani wstrętny.
Westchnął i powiedział: „Tego, co rzeczywiście warte coś, nie możemy zapisać nikomu!”.
– Niemałe są to rzeczy, które dajesz, mój drogi, i pragnę tylko, by ona zrozumiała wartość tego, co dostaje.
– Daj mi jeszcze trochę soku z granatu, Maszi, pić mi się chce bardzo! Więc naprawdę Mani przyszła wczoraj do mnie?
– Tak, była, ale właśnie spałeś wtedy. Długo siedziała u twego wezgłowia i chłodziła cię wachlarzem. Potem odeszła, by naprawić twą bieliznę.
– To ślicznie! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili śniłem, iż Mani usiłuje wejść do pokoju. Drzwi były tylko przyparte, ona popychała je, ale nie chciały się otworzyć. Maszi, posuwasz się za daleko, powinnaś ją uwiadomić, że ja umrę. Inaczej śmierć moja będzie dla niej straszliwym ciosem.
– Czekaj no! Położę ci ten szal na kolanach. Masz zimne nogi.
– Nie, Maszi! Nie mogę tego znieść.
– Czy