Nienasycenie. Część druga, Obłęd. Stanisław Ignacy Witkiewicz
zaiste jasnością, widział całą głupią, pospolitą sytuację obecną. Zatrzymał wzrok na Lilian, jak na libelli stałej w nachyleniu wśród tego chwiejnego kłębowiska pospolitości. Kochał ją, żyć bez niej nie mógł – ale działo się to za szybą, tą, która zawsze oddzielała go od świata. Sztylet zdradliwej ambicji wbił mu się we wnętrzności od spodu – znienackie pchnięcie zagrobowego ojca. To ona temu winna – matka – ona jest wariatka. To po niej ma ten cały pasztet we łbie. A jednak ani na chwilę nie chciałby być kimś innym. Dźwignie samego siebie ponad siebie razem z tym obłędem. Bo to był obłęd – wiedział o tym, ale jeszcze się nie bał. Ta myśl była jasna aż do oślepienia – czarność dookoła. Jednak trochę się przeraził i oprzytomniał. Wszystko to trwało jakieś nieuchwytne mgnienie czasu. Gdzie to się podziać mogło w oczywistej jednoczesności? Jakby czas się rozdwoił i biegł na wyścigi dwiema różnymi kolejami.
Genezyp stał oparty pięścią o stół. Był blady i chwiał się z wyczerpania, ale mówił zimno, spokojnie. Czuł w sobie rozgałęzionego jak polipa ducha Kocmołuchowicza – przyjemnie jest mieć wodza i wierzyć mu. (Księżna wyła do wewnątrz z zachwytu. Tak się jej podobał ten mały „buntowszczyk”, że nie wiem. Ale teraz zgiąć go trochę, chociażby troszeczkę upokorzyć i żeby na nią, w postaci gwałtu i tych jego soczków (jak nacięta młoda brzózka w słońcu) wyładowała się ta cała dziwna, zagmatwana wśród hamulców wściekłość: „Skanalizowanie męskiego abstrakcyjnego szału i niewystarczalności wszystkiego” – jak to nazywał markiz Scampi). Matka przerażona nagle zacichła jakby obita od środka i przypłaszczyła się. Ale za to Lilian patrzyła na niego z uwielbieniem – to był ten jej ukochany, wymarzony Zypcio – takim go chciała mieć jako brata właśnie: prawie wariatem. Nienormalność była konieczną pieprzną zaprawą bratersko-siostrzanych infiltracji, o mały prożek już od płciowych psycho-centrów – (dla niego też). Taki inny był niż wszyscy – „nieżyciowe widmo” – jak mówił Sturfan Abnol. Wszystkie trzy baby, każda na swój sposób, korzyły się przed urojoną potęgą chwili, nie widząc (jak zwykle) istotnych powiązań na daleki dystans. Znowu zaczęło się to samo:
Genezyp: Będę takim, jakim być chcę, chociażbym tam miał i zwariować. Tak więc mama wie, że byłem kochankiem tej pani i że w moich oczach zdradziła mnie z Toldziem. Tak – patrzyłem na to z łazienki, zamknięty umyślnie na klucz. – Spodziewał się, że jeśli sam to jasno wypowie, tym samym wzniesie się ponad dziejącą się za jego plecami machinację. Obie damy zachowały zupełny spokój. Nowe kierunki w wychowaniu panienek: przepajanie całkowitą wiedzą zła z punktu, w samym nieomal zarodku uczuć. To miały być te silne kobiety przyszłości. Lilian wiedziała o wszystkim: pojęciowo – raz – i dwa): bezpośrednio, dolnym brzuchem, w którym prężyły się głodne życia potwory. – I mama by chciała, abym ja potem…! Ja nie wiem, gdzie ty żyjesz obecnie – w jakimś niezrozumiałym dla mnie świecie. I to nie jest świństwo! – to syn jest bardziej konserwatywnym od matki! To wszystkiemu winien Michalski – pan Józef – cha, cha!
Matka: Okrutny jest twój śmiech. Przypomnij sobie ten ranek… Jakże byłeś inny wtedy…
Genezyp: I wstręt mam jeszcze dotąd do siebie za ten ranek. To było właśnie po tym… – (Tu wskazał na księżnę). – Chcę strząsnąć z siebie wszystko, być nagim jak embrion i zacząć wszystko na nowo. – (Baby w śmiech – ale szybko się opanowały. Strasznie oburzony Zypcio zmartwiał zmieniony w jedną ranę. Zapadał się w grząski wstyd, śmieszność lepką i jałową beznadzieję. Huśtawka). I Lilian, Lilian wtajemniczona w takie rzeczy! – Chciał się ratować histeryczną obroną siostry – naprawdę nie obchodziło go to wcale.
Matka: Ty nic nie rozumiesz kobiet. Widzisz w nich najgroźniejszą siłę, zagrażającą twojej niewykształconej indywidualności, a nie dostrzegasz tego, jak krucha jest ta ich potęga – ile muszą one nagromadzić w sobie pozornego zła, aby was w ogóle wytrzymać. Ty nie wiesz, co ona wycierpiała dla ciebie. – Wstała i objęła księżnę. – My obie tak cierpimy razem nad tobą. Zrozum sercem i ją, i także twoją biedną matkę, która nic prócz cierpień w życiu nie miała. Ty nie wiesz, co to jest zacząć kochać naprawdę po trzydziestce! – Zaczął tajać po wierzchu – spocił się jakby tłustą czy śluzowatą litością – ale się trzymał – raczej tamten „gość” trzymał go na granicy zupełnej fiksacji. „W obłędzie też jest siła” – pomyślało mu się w pustej przestrzeni między sobowtórami.
Genezyp: Nie chcę nic o tym wiedzieć! Wstrętne jest to uczuciowe ślimaczenie się wasze. O – jakże ohydną rzeczą jest uczucie ludzkie, właśnie ludzkie – to zawinięte w kłamliwe futerały odpadków społecznych transformacji. O wiele szczęśliwsze są bydlęta – tam u nich jest to prawdą.
Matka: Mało co różnisz się od bydlęcia, moje dziecko. Przebierasz miarę w brutalności, łudząc się, że jesteś silnym człowiekiem. A co do Lilian to są te nowe metody wychowania. Nie chciałyśmy cię zrażać przedwcześnie. Wczesne uświadomienie nie jest niczym złym – przesądy, które kosztowały wiele pokoleń ich zdrowie psychiczne. Za kilka miesięcy Lilian będzie i tak żoną Sturfana. Prawda, córeczko, że lepiej teraz się czujesz, jak wiesz wszystko?
Lilian: Ależ oczywiście, mamo! Nie ma o czym gadać. Zypcio jest dzieciak, ale jest wspaniały w swoim rodzaju. Z czasem oswoi się ze wszystkim. Przecież na Nowej Gwinei nie ma wcale kompleksów freudowskich. Tam dzieci od szóstego roku życia bawią się w małżeństwo. A potem wszystko jest „tabu” w obrębie jednej wioski. A siostra jest największe „tabu”: za dotknięcie śmierć – [dodała z nieprzyjemną kokieterią]. – Wszystko jeszcze będzie dobrze: wewnątrz pozornej mechaniczności życia my stworzymy nowe, normalne pokolenie – nie nasze dzieci, tylko nas samych. My nieznacznie, od środka zmienimy wszystko. – [dodała znowu z naukową już całkiem powagą].
– Dla Chińczyków będą te nowe pokolenia – nawóz albo podmurowanie ich konstrukcji w tym kraju – przerwał jej wściekle upokorzony Zypcio, któremu wszystko przewracało się w głowie. – Frazesy, gołosłowne obietnice bez podstaw, otumaniania się nałogowych optymistów – ja wiem to po sobie. – A jednak sytuacja podobała mu się gdzieś na dnie, ale na przekór wszystkiemu, co uważał w sobie za wartość: sam początek perwersji – dzieło tamtego draba w nim. Tylko czym było to dno? (Co to mogło obchodzić takiego Kocmołuchowicza!? Furda! A jednak to są te właśnie różniczki, (te „cząsteczki mózgowo-psychiczne” jak mówił pewien zniewieściały hrabia-bergsonista), z których robi się miazga, w której pracuje taki mąż stanu, który – i tak dalej. Nie wiedział Zypcio, jak są do siebie podobni z tym oberhyperkwatermistrzem, którego tak wielbił i który dużo by się mógł nauczyć, patrząc przez lupę na tego swego mikrosobowtóra. Za późno się spotkali, ze szkodą dla nich obu).
Coś wyłaziło znowu z głębi. Oświetliła Zypcia nagła błyskawica od środka – objawienie. Stało się w nim całym tak lekko, przestronno (i jasno nawet) jak w zakatarzonym nosie po dwóch decygramach kokainy. Ten tam nienazwany, którego się bał i przed którym się bronił, to drugi on prawdziwy, najprawdziwszy – wypuścił go z podziemi na światło – niech się rozprostuje, rozeprze i też niech użyje. [„Wariat może spełnić swoje życie jedynie w obłędzie” – tak by powiedział genialny Bechmetiew]. Wszystko poświęcić można, aby go poznać wreszcie i ujarzmić, lub być ujarzmionym. Ale jak to uczynić, za cenę jakich zbrodni czy wyrzeczeń. Takie długie to życie jeszcze! Od tamtego można by się nauczyć, jak je zapełnić i przetrzymać. Tylko tamten może to uczynić – on sam będzie zawsze „za szybą”, jak ryba w akwarium.
Informacja: Nie czuła tego wszystkiego Lilian. Wszystko miała w sobie – była doskonała, psychicznie okrągła, bez skazy – jak papa – cyklotymik. To (co za cuda kryły się w tym „tym”!) bawiło ją jedynie umysłowo, zupełnie na zimno. Świetnie dopasowała do swego wewnętrznego chłodu maskę dorosłej osoby. Ten chłód, było to właśnie to,