Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski

Sybirpunk – tom 2 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
co robił.

      A ja, szczerze mówiąc, patrzyłem na nich zwrotnie i myślałem sobie: co JA tu, kurwa, robię?!

      Przecież to do nich należało wedle prawa i logiki Baryszewo. To ich nazwiska jeszcze do niedawna były na drzwiach gabinetów.

      I co? I zupełnie nic.

      Zaciągnąłem się jeszcze raz i odchyliłem w fotelu, już teraz śmiejąc się z puenty.

      – No i on z tym nożem przed nimi stoi, oni zesrani, nie? A on, he, he, ostrzem sobie po brzuchu: chlast! I raz, i drugi, na krzyż zaczyna ciąć! I jeszcze, ehhehe-he, krzyczy do nich: gówno dostaniecie, nie bębenek! Ehheehe-he! He, hehe-he... Ehe...

      Otarłem łezkę rozbawienia z kącika oka, pokiwałem głową i podniosłem na nich wzrok.

      Żadnemu nawet nie drgnął mięsień w twarzy.

      – Ej, no co wy, nie łapiecie? – Rozłożyłem ręce. – Przecież oni mu wcześniej powiedzieli...

      Arkadij Gieorgiewicz uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały tak samo pełne pogardy.

      – Zrozumieliśmy, panie Khudovec. Natomiast nie jestem pewien, czy rozumiemy, co miała ta przydługawa, jakkolwiek niewątpliwie humorystyczna dygresja znaczyć.

      Popatrzyłem na niego, na papierosa w dłoni. Zaciągnąłem się jeszcze raz i zdusiłem niedopałek w popielniczce wraz z chęcią, żeby pstryknąć nim prosto w idealnie czystą, wyprasowaną marynarkę któregoś z prawników.

      – Dokładnie to, od czego zacząłem: gówno dostaniecie.

      Znowu wybuchł rejwach, mój prawnik zerwał się równocześnie z dwoma radcami prawnymi z tamtej strony. Zaczęli przekrzykiwać się, podtykać sobie pod nos jakieś wydruki, wywoływać hologramy i zrzuty ekranów, dowodzić, co było jak i w ogóle.

      No a co niby było jak? Przecież wiem, jak było, i to chyba jako jedyny w tej salce. Wbiliśmy z chłopakami na pałę, zresetowaliśmy system i nadpisaliśmy samych siebie jako nowy zarząd.

      To jest: nowszy. Bo nowym to przez ułamek sekundy była spółka i figuranci, podsunięci nam przez Zarnickiego. Zresztą ten ostatni nie miał chyba powodów do narzekań, bo zadanie w zasadzie wykonaliśmy: wyznaczeni ludzie trafili do organów wykonawczych zakładu baryszewskiego.

      Przynajmniej na pewien bardzo krótki czas.

      – Proszę państwa...! – Arkadij Gieorgiewicz uniósł ręce, próbując uciszyć towarzystwo. – Naprawdę, upraszam o spokój. Doskonale rozumiem, dlaczego pan Khudovec przyjmuje taką, a nie inną postawę...

      – Tak? – zaciekawiłem się nieudawanie.

      – Tak. Robi pan tak dlatego, że nie jest w stanie swojego stanowiska poprzeć żadnym logicznym wyjaśnieniem. Nie ma ani jednego faktu, który miałby przemawiać na pana korzyść.

      Potrząsnąłem głową, wsparłem się na łokciach.

      – Nieprawda. Mam jeden fakt, który chyba do tej pory umykał waszej uwadze. Fakt, z którym musicie się pogodzić.

      – Mianowicie...?

      – Mianowicie że Baryszewo należy teraz do mnie.

      Parsknął, jak gdybym powiedział coś zabawnego. Czułem, jak wszystko mi w środku lata, aż się gotuje! Najchętniej tobym skoczył przez stół, złapał go za kark i pizdnął o blat mordą: jeb! I jeszcze raz, i jeszcze!

      No ale nie mogłem, bo nie tak się na tym szczeblu załatwiało tematy.

      – Panie Aleksandrze, proszę już skończyć z tymi krotochwilami. Doskonale wiemy, że zakład odebrano jego prawowitym właścicielom, których mam tutaj zaszczyt reprezentować, na drodze wrogiego zbrojnego przejęcia.

      – Reprezentować na drodze wrogiego zbrojnego przejęcia?

      – Proszę nie łapać mnie za słówka.

      Już ja bym cię, kutasino, złapał.

      – Owszem, zgoda – powiedziałem ku zgrozie mecenasa Rusłanowa, czyli mojego firmowego prawnika.

      – Przejęcia, podczas którego był pan tu obecny.

      – ...w zasadzie tak.

      – Przejęcia, w którym pan bezpośrednio uczestniczył.

      Uśmiechnąłem się nieszczerze.

      – Nie. Przejęcia dokonali nieznani sprawcy, którzy skasowali zarazem nagrania z holokamer i wyczyścili zapisy księgowe. To, co pan mówi, to są bezpodstawne insynuacje i uprzejmie proszę, aby zechciał pan... e...

      – Odstąpić i zaprzestać – szepnął siedzący obok mnie Rusłanow, któremu aż się ręce spociły z nerwów.

      – ...aby zechciał pan odstąpić i zaprzestać podobnych pomówień, mogących stać się podstawą do wytoczenia procesu o naruszenie dóbr osobistych – gładko dokończyłem wykutą na pamięć formułkę.

      – Ach. W takim razie może będzie pan łaskaw wyjaśnić mi, co takiego pan i pozostali członkowie rzekomego nowego zarządu robiliście wiadomej nocy na terenie zakładu?

      – Broniliśmy go – odparłem bez mrugnięcia okiem.

      – Broniliście? Przed kim, jeśli można zapytać?!

      – Nie wiem. – Rozłożyłem ręce. – Przed ludźmi próbującymi go zaatakować. Może tymi samymi, którzy odebrali go wam? Proszę mi wierzyć, że nie mam pojęcia.

      – Nie, to jest jakaś farsa... – sapnął tamten, chyba wreszcie wyprowadzony z równowagi.

      Miałem szczerą nadzieję, że właśnie tak było, bo próbowałem zrobić to od... no, od prawie półtorej godziny, i trochę już mi się kończyły pomysły.

      Klepnąłem w poręcze fotela i wstałem energicznie, odsuwając go od stołu.

      – Ma pan absolutną rację: to farsa – zgodziłem się, zapinając przyciasną marynarkę. – A ja nie zamierzam w niej uczestniczyć ani minuty dłużej. Jeśli ktoś wam odebrał ten zakład, ukradł go, schował pod dywan, kupił za przysłowiową kopiejkę albo wy go sami po pijaku komuś oddaliście, to pukajcie do drzwi tamtych ludzi. Ja nabyłem go od nich całkowicie legalnie.

      Ruszyłem ku drzwiom, nie zamierzając trwonić ani chwili cennego czasu więcej.

      – Nabył pan?! Proszę pokazać potwierdzenie transakcji! Ile pan zapłacił, skąd wziął pieniądze? Jeśli nabył pan, to za jakie środki, kiedy? Za co?

      Otworzyłem sobie drzwi, odwróciłem się i uśmiechnąłem promiennie. Nabrałem tchu.

      – Za kobyle caco – powiedziałem z godnością, po czym wyszedłem.

      Jaki, no jaki był sens kłócić się z ludźmi, kiedy i tak z założenia, fizycznie, żadnym sposobem na ziemi i niebie, po prostu nijak nie mogło mieć się racji?! Żaden, więc nie kłóciłem się dalej.

      Zamiast tego ruszyłem na przechadzkę po moim zakładzie.

      Sporo zmieniło się przez kilkanaście lat, odkąd ostatni raz byłem tutaj z ojcem. Chociaż nie, zaraz, wróć: kilkanaście lat temu to on umarł. A kiedy odchodził na emeryturę, to ja miałem dziewięć lat, więc to nie kilkanaście, tylko kilkadz...

      Nieważne. Sporo się zmieniło w każdym razie. Zniknęły stare, brudne kadzie i kapiące rury, na podłodze nie było już potrzaskanych kwadratowych kafelków, które tak śmiesznie grzechotały, kiedy jechały po nich wózki z zaopatrzeniem. Teraz wszystko było czyste i sterylne: wyświetlacze, mierniki, pełna automatyzacja.

      Sczytałem


Скачать книгу