Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina. Józef Ignacy Kraszewski
się ze swego stanowiska do Ruperta – kiedyś jeszcze dzwonił zębami przed bramą, przysiągłeś, mówię, że mię ciągle dręczyć nie będziesz, a teraz niedotrzymujesz słowa.
– Jak to niedotrzymuję? rzekł Rupert, czyliż mowa o złocie, tak ci jest nie miła? Ale – dodał, mówmy wyraźniej, mogę do twoich skarbów, przydać tyle, ile ci się podoba, jeśli się podejmiesz być pomocnikiem w pewnej delikatnej sprawie.
– Cóż takiego? ciekawie zapytał Majster.
– Będziesz mi pomagał, przerobić jednego starca, na młodego człowieka.
– A któż to potrafi?
– Ja – rzekł uśmiechając się Rupert.
– Ty? W imie Oyca i Syna – odstępując na kilka kroków zawołał Bartłomiej – człowiecze – co plecisz? czyli co twój język wyrzekł, albo, coś powiedział??
Poglądali oba na siebie – Majster osłupiały z podziwienia, Rupert z ironicznym uśmiechem, który twarz jego, tak obrzydliwą uczynił, że kto inny, mniej do niej przywykły jak Bartłomiej, byłby uciekł za kraj świata, ale Majster wspomniał że Rupert napomknął cóś o złocie.
– Hm! rzekł, juściżby to dobrze było zarobić tak wiele złota – ale?
– Ha, ha, ha! piszczącym głosem odezwał się Rupert, podniósł się z krzesła i stając podparłszy się, w boki na przeciw Bartłomieja – Cóż to czy w twojej głowie, ten rodzaj majsterstwa zmieścić się nie może?
– Hę? co? zapytał Bartłomiej nierozumiejąc poczwary – czy chcesz żebym oszalał, albo żebym był szalony, czyli, żebym odszedł od zmysłów?
– No, Bartłomieju, jesteś przecie Alchemik, zawołał trochę niecierpliwie Rupert, wytrzeszczywszy na niego oczy jak dwie grobowe pochodnie i zbliżając się z rozdartą gębą, z wyciągnionemi rękoma, jakby go chciał udusić, upiec przy ogniu swego spójrzenia i połknąć całego – jesteś alchemik – a alchemik jakich mało, równasz się z Panem Bobolą, tym jezuickim szachrajem, który królewskie złoto, przetapia w kufry Lojolistów. Pan Wolski nawet radzi się ciebie niekiedy, idąc na experymenta do Króla Jego Mości – ty więc uczony ośle, (tu P. Bartłomiej splunął niby obrażony, ale że do złota mowa się ściągała więc milczał), no czyż nie wierzysz żeby człowiek mógł przerobić człowieka, kiedy go….. Hę??
– Hę?? zająkając się odpowiedział z małym nawiasowym uśmiechem Bartłomiej, oczekujący ciągle, aby się rozmowa ku pieniądzom nachyliła – ku pieniądzom, które kochał jak samego siebie.
– Jak widzę, rzekł podskakując prawie, mały ognisty Rupert, toś ty albo głupi jak sak, albo mię chcesz do tego przyprowadzić, że się zaklnę na twój bót dziurawy, iż tu noga moja niepostanie – i złota ci niedam.
– No! ale ja słucham, odparł żywo, urażony Bartłomiej kładnąc rękę na piersiach na znak lekkiej urazy, ja słucham, ja rozumiem, przerobię ci co chcesz – nawet ciebie samego, tylko powiedź, gdzie to złoto, o którym była wzmianka.
– O! powoli! rzekł Rupert, musisz wprzódy odbyć próbę, musisz zaprzysiądz milczenie, musisz się wyrzec swojej duszy, musisz – o! to jeszcze wiele rzeczy brakuje, do tego – dziś pójdziem odbyć pierwszą próbkę.
– Hę?? odpowiedział Majster – jam gotów – ależ do djabła słychać już śpiewanie nocnych stróżów – już północ blisko.
– No to i cóż? zapytał Rupert – to właśnie sam czas nadchodzi.
II
– Cyt! cyt!
– Powoli.
– No chodźże.
– Kiedy ciemno jak w lochu.
– I do sto tysięcy.
– A! do milion kaduków!
– No leźże gapiu? wołał nareście Rupert, sprowadzając Majstra ze wschodów – leź – i to mówiąc wziął go za połę, pociągnął, i skacząc jak bocian cieńkiemi nóżkami, wlókł Bartłomieja, którego brzuch i tusza, tak prędko iść niedozwalały i który przeto wrzeszczał jak szalony.
– A! milczże pieszczochu! krzyczał znowu Rupert, bo przysięgam że ci gębę zamaluję do sądnego dnia. Majster Bartłomiej, zląkł się, bo był tchórz wielki, i wlókł się podskakując i wołając tylko z cicha niekiedy – och! ach! aj! oj! – lub pomrukując pod nosem.
Po wielkich korowodach zeszli nareście ze schodów, i pokazali się na ulicy. Księżyc świecił jasno, noc była widna, Rupert spójrzał po niebie i rzekł po cichu do Majstra – Noc bezecna, do naszej roboty – a Majster tymczasem tchórzliwie spoglądał po oknach i w jednym ujrzał siedzącą swoją synowicę. Siedziała ona zadumana, sparta na ręku, i wpatrywała się w księżyc, który jej białą suknię i bielszą jeszcze twarz i anielskie rysy oświecał, połykała wieczorne tchnienie wiatru, rozwiewające jej czarne włosy i lekko kołyszące jej szaty.
– Idź spać Hersylijo! zawołał Majster – już nie pora po niebie gawronić – spać, spać – połóż się na mojém łóżku – pilnuj, żeby nas nie okradli, zamknij dom na rygle i niepuszczaj nikogo, choćby się Bóg wie jak dobijał.
– Dobrze, dobrze, stryju, ja zamknę, ale dzisiejszej nocy oka zmrużyć się niegodzi, dziś porównanie jesienne dnia z nocą. To noc cudna dla astrologów i kochanków. Dziś w pogodnych gwiazdkach czytać będę, przyszły los mój i mego kochanka. Dobranoc, stryju, dobranoc, idź już, idź. Już cię ten mały Rupert ciągnie dawno za rękaw, dobranoc – niepuszczę nikogo.
– Niepuszczaj! niepuszczaj! wołał oddalając się coraz Majster Bartłomiej, choćby i Tobiasz nawet stukał się do bramy.
– Oho! odezwał się głos z okna – a mała poczwarka pociągnęła silniej Bartłomieja, a Bartłomiej jak szatan poleciał, bo dla złota, gotów był karku nadkręcić. Szli jeszcze ulicą – wszędzie było cicho: księżyc świecił, wszystko spało, tylko w winiarniach odzywały się szumne wykrzykniki podochoconych i migały jarzęce światła. Szli dalej kierując się ku przedmieściu. Już mijali klasztor jezuicki Stej Barbary, a Bartłomiej wzdychał poglądając na mury bogatego, oblanego złotem zakonu, kiedy na zakręcie spotkali jakąś dziwotworną figurę, o mur opartą.
Był to męszczyzna chudy i cienki, trzymający pod pachą pudełko. Księżyc oświecił jego rysy – był on w okularach, nos miał długi, wystający, jasno-granatowy, oczy ogromne jak talary, czarne i ogniste; ale ze wszystkiego najdziwniejsza była chudość. Był to szkielet żyjący, kości wyglądały mu z pod skóry, która wisiała na nim, jak worek na kołku.
Ta figura zbliżyła się do Ruperta, a Bartłomiej odskoczył od niej parę kroków, żegnając się skrycie i przyciskając się do towarzysza.
– Ależ się na ciebie wyczekałem! krzyknął dźwięczącym głosem Suchy – a zimno mi dolegało, bo to noc jesienna, a rosa chłodna do stu djabłów.
– O! zawołał Rupert, czego się tak ciśniesz do mnie Bartłomieju i machasz rękoma?
– Opędzam komary – zamruczał pod nosem Majster – spoglądając z podełba na Suchego.
– Przecieżeście przyszli! – zawołał Suchy – Ależ to gruba kłoda toczy się za tobą Rupercie – Pośpieszajmy!
Bartłomiej drżał jak listek i trzymał się towarzysza, jak pijany płotu, gdyby nie nadzieja pieniędzy, uciekłby już dawno.
– Ależ noc szkaradna! rzekł Suchy wpatrując się w pogodne, gwiazdami zasiane niebo.
– Prawda! niegodziwa! dodał Rupert.
Tak pomrukiwając niekiedy szli przez miasto, a im